Cios zadany legendzie delikatną damską rączką był jednak, jak się okazało, bardziej dokuczliwy niż ciężki, długiego leczenia nie wymagał i trwałych skutków nie pozostawił. Wkrótce pojawiły się świadectwa z pierwszej ręki, demaskujące doktor Zojkę jako osobę często mijającą się z prawdą, inaczej mówiąc: kłamliwą sukę. Powszechny żołnierski konsensus rewelacje Zojki unieważnił zatem, a legenda Kulawego Sawieliewa popłynęła starym korytem – jedni mieli go za specnazowca i „kaskadera”, inni uparcie łączyli z masakrą w Heracie. Sam major, plotki bez ochyby świetnie znając, podsycał je, od czasu do czasu pojawiając się i kulejąc przed wojskiem nie w przepisowej formie, ale w krótkiej kurtce, specnazowskim berecie i ze stieczkinem w otwartej kaburze na biodrze.
– Dobra jest. – Podoficer dyżurny schował żurnały do szuflady biurka, wstał, obciągnął mundur. – Jedenasta nol-nol. Idziemy.
Z WPP startował kolejny turboodrzutowiec, suchoj albo mig. Narastający, toczący się niby grom łoskot wprawił budynek sztabowy najpierw w drżenie, potem w dygot. Idący naprzeciw korytarzem grubas zatoczył się, oparł o ścianę, zaklął. Twarz miał czerwoną i błyszczącą od potu, na rozpiętej kurtce mundurowej dwugwiazdkowe pagony podpułkownika.
– Honory – uprzedził półgłosem sierżant. Ostrzeżony Lewart zasalutował energicznie. Mijający ich grubas bełkotnął coś, co brzmiało jak: „nachuj bladź”, wysyłając im naprzeciw potężną falę alkoholowego odoru. Na chuch tej miary, ocenił Lewart, potrzebny był minimum litr.
– Oficerowie – mruknął pod nosem sierżant, nie oglądając się. Lewart nie skomentował. Dyżurny podszedł do drzwi, zapukał. Weszli.
– Towarzyszu majorze! Podoficer dyżurny sierżant Możejko melduje…
– Spocznij. Odmaszerować.
– Towarzyszu majorze! Praporszczyk Lewart…
– Spocznij, powiedziałem. Siadajcie.
Na ścianie nad głową majora wisiał – jakżeby inaczej – portret Dzierżyńskiego. Lewart napatrzył się już na Feliksa Edmundowicza przy różnych innych okazjach ze swego życiorysu, hiszpańską bródkę i szlachetne polskie rysy mógłby szkicować z pamięci i to nawet po ciemku. Nie poświęcił więc portretowi uwagi.
Major Igor Konstantinowicz Sawieliew był wysoki, nawet wtedy, gdy siedział. Włosy na skroniach miał bardziej niż siwawe, a na ciemieniu bardziej niż rzadkie. Choć szczupły, dłonie miał jak kołchoźnik – duże, czerwone i gruzłowate. Rysów był nie mniej szlachetnych niż jego patron, a jego oczy, zdumiewająco łagodne, były koloru zwiędłych chabrów. Ale to Lewart miał stwierdzić nieco później, gdy już major uznał za celowe unieść głowę i wzrok. Na razie nic nie wskazywało, by major miał uznać. Siedział za biurkiem, pochłonięty, zdawało się, bez reszty teczką z burej tektury, przewracając wpięte tam dokumenty czerwonymi łapskami kołchoźnika.
– Praporszczyk Lewart, Paweł Sławomirowicz – przemówił wreszcie, nadal z nosem w teczce, jakby nie mówił, ale na głos odczytywał którąś z teczkowych bumag. – Jak tam wasz wstrząśnięty mózg? Uleżał się? Jesteście w pełni władz umysłowych?
– Tak toczno, towariszcz major.
– Zdolni odpowiadać na pytania?
– Tak jest, towarzyszu majorze.
Sawieliew uniósł głowę. I zwiędłochabrowe oczy. Ujął ołówek, stuknął nim o blat.
– Kto – spytał, kontrapunktując stuknięciem – strzelał do waszego starleja? Starszego lejtnanta Kirylenki?
Lewart przełknął ślinę.
– Melduję, że nie wiem. Towarzyszu majorze.
– Nie wiecie.
– Nie wiem. Nie widziałem tego.
– A coście widzieli?
– Bój. Bo trwał bój.
– A wyście walczyli.
– Tak jest, towarzyszu majorze. Walczyłem.
– A za coście, ciekawość, walczyli, praporszczyk? W słusznej, po waszemu, walczyliście sprawie? Czy niesłusznej?
Lewart ponownie przełknął ślinę, zaskoczony. Sawieliew patrzył nań spod opuszczonych powiek.
– Mijają właśnie – powiedział, akcentując wagę niektórych wypowiadanych słów stuknięciem ołówka o blat – cztery lata i pięć miesięcy od posiedzenia Biura Politycznego, na którym nieodżałowanej pamięci towarzysz Leonid Iljicz Breżniew, wspomożony radą nieodżałowanej pamięci towarzyszy Andropowa i Gromyki, zadecydował, iż należy pomóc partii i proletariackim władzom Demokratycznej Republiki Afganistanu w stłumieniu szerzącej się kontrrewolucji. Podżeganej przez CIA, międzynarodowy kapitał i religijny fanatyzm. Już cztery lata i cztery miesiące Ograniczony Kontyngent naszej robotniczo-chłopskiej armii pod światłym kierownictwem partii wypełnia w DRA swój internacjonalistyczny dług i obowiązek. A w ramach Kontyngentu, w składzie trzeciego batalionu sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej motostrzeleckiej dywizji także i wy, praporszczyk Lewart.
Słusznie uznając, że to nie było pytanie, Lewart zachował milczenie.
– Wojujesz więc – stwierdził fakt major. – Internacjonalistycznie wypełniasz co trzeba. Z zapałem, oddaniem i pełnym przekonaniem o słuszności tego, co robisz. Mam rację? Z pełnym? A może z niepełnym? Może masz inną ocenę radzieckiej obecności wojskowej w DRA? Inną ocenę decyzji Biura Politycznego? I jego nieodżałowanej pamięci członków?