Lewart zrobił dwuznaczny grymas. Osobistów, personel wydziałów specjalnych, otdiełow osobowo naznaczenija kontrwywiadu i KGB, przyszło mu już cierpieć, jak wszystkim w Afganistanie, głównie podczas rewizji, w żargonie zwanych „szmonami”, mających na celu wykrycie wojennych zdobyczy, cennych trofeów, przedmiotów pożądania, wymiany i handlu, niekiedy na zastraszająco wielką skalę. Szło głównie o walutę, o dolary, jak też heroinę i haszysz, ale także o przedmioty zachodniego luksusu, których posiadanie traktowane było przez służby specjalne nie tyle jako dowód uprawianego łupiestwa, ale – słusznie zresztą – jako mogące wstrząsnąć posadami socjalistyczno-internacjonalistycznej świadomości wojska.
Oficerowie liniowi zwykle wyłączani byli z upokarzającego procederu bebeszenia rzeczy personalnych, ale praporszczyków nie oszczędzano. Jemu samemu przyszło już kiedyś gęsto tłumaczyć się z długopisu Parker, własnego zresztą, przywiezionego z cywila. Prezentu od dziewczyny, pracującej w biurze „Inturistu” na Sadowej.
– Pierwszy raz – dyżurny zniżył głos – a od razu do majora, na sam szczyt dywizyjnego szczebla. Wysoko, bratan, wysoko. Słyszałeś, co o nim mówią? O Kulawym Sawieliewie?
Lewart potwierdził. Bo słyszał. Każdy słyszał. O Igorze Sawieliewie, Kulawym Majorze od osobistów, w dywizji krążyły legendy. Znał wszystkie. Albo prawie wszystkie.
Jedna plotka rodziła drugą, druga następną, jeszcze mniej prawdopodobną niż dwie poprzednie. Lewart po raz pierwszy usłyszał o majorze podczas szkolenia, na przedafgańskiej szkółce w Aszchabadzie. Obecny szef osobowo otdieła sto ósmej dywizji zmotoryzowanej, opowiedział kursantom któryś z dobrze poinformowanych podoficerów, był przedtem „kaskaderem”, służył w Kaskadzie, elitarnej jednostce specnazu, która w grudniu 1979 zdobyła pałac prezydencki Hafizullaha Amina w Kabulu, samego zaś Amina i całą jego gwardię rozwaliła granatami. To odłamek jednego z rzuconych wówczas granatów, upierał się sierżant, gdy wątpiono w prawdziwość jego enuncjacji, przyprawił majora o widoczne kalectwo. Cóż, jedni wierzyli, inni nie, a legenda, wzbogacana plotką o smakowite detale, trwała. I przetrwała do dnia, w którym została podważona przez inną, podobnie legendarną. Nową plotkę rozpuścili, o dziwo, nie ludzie radzieccy, lecz Afgańczycy z 12. dywizji armii DRA. Lewart miał już wtedy za sobą afgański chrzest bojowy, pod Gardezem sto ósma okrążała duszmanów we współdziałaniu z askerami z dwunastej. Poufałość i nazbyt zażyłe kontakty z Zielonymi nie były ani w modzie, ani dobrze widziane, ale od gadki nie uciekniesz, a plotki to plotki, mają to do siebie, że się rozchodzą. I rozeszło się, że Sawieliew, czekista i szkolony szpion, był w Afganistanie na długo, długo przed atakiem na pałac Amina i wkroczeniem 40. Armii. Że, konkretnie, był w Heracie w marcu 1979, kiedy to doszło tam do buntu afgańskiego garnizonu pod wodzą Ismail Chana. Że z dziewięcioma tylko towarzyszami zdołał wyrwać się i zbiec w góry, unikając okropnego losu trzystu trzydzieściorga dwojga radzieckich doradców wojskowych i specjalistów, oficerów i cywili, których podczas trwającej dziesięć dni masakry mieszkańcy Heratu linczowali, a rebelianci Ismail Chana torturowali na śmierć. Z uciekinierów przeżyło czterech, opowiadali askerzy, w tym Sawieliew, trwale okaleczony skutkiem odmrożeń. Major powrócił do Heratu po jego odbiciu. Wszedł do miasta, a raczej do tego, co z miasta zostało po karnych nalotach ciężkich bombowców Tu-16, na czele oddziału specnazu. I razem ze specnazem aktywnie odpłacał mieszkańcom Heratu za marzec 1979, dobre pół setki ludzi poszło podobno w ramach owej odpłaty pod ściankę. Ścigał też Sawieliew Ismail Chana, ale tu już rady nie dał, Ismail Chan dowodził wtedy całą armią mudżahedinów i był zbyt potężny. Za to ostatnie określenie opowiadający historię Zieloni dostali zresztą po mordach od przysłuchującej się bratwy ze sto trzeciej gwardyjskiej, w ich głosach desantnicy doszukali się bowiem nut podziwu. A że Zielonych, było nie było sojuszników, bić zakazane było pod karą, wyszła z tego niezła rozpierducha, ledwo się dało zatuszować.
Obu szeptanym legendom, „kaskaderskiej” i herackiej, niespodziewany cios zadała – symptomatycznie – kobieta. Płeć przepiękna. W osobie Zojki Prochorowej, lekarki z CWG, Centralnego Szpitala Wojskowego w Kabulu. Doktor Zojka całkiem niedwuznacznie sugerowała, że zdarzyło się jej dawać majorowi dupy, fakt ten miał mocno podnieść jej wiarygodność. Uwierzono więc w to, co od doktorki Zojki wyszło, a rozeszło się poprzez mocno rozgałęzioną sieć liniowej, sztabowej i medycznej kadry oficerskiej, której lekarce dawać dupy także się zdarzało. A wyszło i się rozeszło, że major nie był ani w Kaskadzie, ani w Heracie, do Afganistanu na pierwszą turę trafił w grudniu 1981 wprost po czekistowskiej szkółce w Ferganie, a utykał od czasów akademickich, z pijackiej fantazji wyskoczył był bowiem kiedyś z okna w obszczeżytii.