Powieść rozgrywa się podczas wojny w Afganistanie, a jej bohaterem jest rosyjski żołnierz. Choć brzmi to realistycznie, wielbiciele fantasy mogą spać spokojnie. — W Żmii pojawi się bardzo dużo magii — zapewnia Sapkowski.AFGANISTAN - tutaj od wieków ścierały się krwawo armie kolejnych władców dążących do władzy nad światem. Tu walczyli i ginęli najeźdźcy z Macedonii, Wielkiej Brytanii i Rosji. A umierających obserwowały z ukrycia zimne oczy z czarną, pionową źrenicą. Oczy złotej żmii, która jest i której nie ma.ŻMIJA to nowy świat, to zupełnie nowa formuła literacka, zadziwiające połączenie fantasy i realistycznej powieści wojennej...ŻMIJA jest piękna i złowroga...AFGANISTAN, SIÓDMY ROK PANOWANIA Aleksandra Wielkiego. W zapomnianej przez bogów krainie giną najdzielniejsi synowie Macedonii.ALEKSANDROS HO TRITOS HO MAKEDON27 LIPCA 1880. W trakcie drugiej wojny angielsko-afganskiej, 66. pulk piechoty traci w bitwie pod Mainwandem 64 procent swego stanu.GOD SAVE THE QUEEN!15 LUTEGO 1989.Kres sowieckiej interwencji w Afganistanie. Zginelo ponad 13 tysiecy zolnierzy ZSRR.DA ZDRAWSTWUJET SOWIETSKIJ SOJUZ!ROK 2009.Znowu tu sa. Nie szurawi i nie Amerykanie. To jacys inni, zeslani przez szatana niewierniOby wygubil ich Allah.LA ILAHA ILL-ALLAH...
Проза о войне / Фэнтези18+Andrzej Sapkowski
Żmija
Pamięci Jiřki Pilcha,
czeskiego wydawcy
i wielkiego przyjaciela polskich pisarzy
powieść tę poświęcam.
Świt nad Hindukuszem jest jak eksplozja jasności. Nieprzebita czerń nocy blednie tylko na sekundy, potem od razu jasność podpala chmury, zapalają się i płoną oślepiającym ogniem śniegi na szczytach. Nagle ma się wrażenie, jakby gdzieś tam, daleko, za grzbietem górskim, kraterem otwarło się wnętrze ziemi, wzbierając i kipiąc płynną masą wrzącej lawy. Jakby gdzieś tam, daleko, za zębatą linią szczytów, rozpostarł ogniste skrzydła Żar Ptak, zrywający się do lotu w przestworza.
Żar Ptak wzlatuje, jasność ogarnia cały widnokrąg, wzbierający bąbel światła wypełnia niebo nad szczytami, blask z zawrotną szybkością płynie w dół, w dół po pobrużdżonych żlebami ścianach i zboczach. Ściany i zbocza podnóża Hindukuszu, za dnia niezmiennie szaro-buro-popielate, w chwilach świtu szlachetnieją oślepiającym złotem.
W krótkich chwilach świtu, tylko w tych krótkich chwilach, na krótką chwilę Afganistan staje się piękny.
O brzasku, gdy nad Hindukusz wzlatuje Żar Ptak, zbocza gór pokrywa złoto, a Afganistan pięknieje, jest zimno. Tak zimno, że metal akaemu pokrywa się warstewką szronu.
Szronu, który boleśnie klei się do palców.
– Nie spać – przestrzega Lewart, naciągając na zziębnięte uszy kołnierz buszłata, miłego sztucznego misia. – Nie spać tam! Wałun? Nie śpij! Rogozin? Śpisz?
– Czuwam!
– Karajew?
– Czuwam, praporszczyk. Nie śpię. Za zimno, blin[1]…
Paweł Lewart odlepia palce od akaemu, przeciera pokrywę rękawem. Obok, z prawej, wierci się Wałun, dla podkomendnych sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow, rozciera ręce, burczy coś pod nosem. Z lewej ziewa Azim Karajew, ksywka Zima. Dalej, za Zimą, w ułożonej z kamieni jednoosobowej fortecy rozpiera się Miszka Rogozin, stuka i zgrzyta dwójnogiem swego RPK, pobrzękuje cynkiem z amunicją.
Robi się jaśniej. Zastawa budzi się do życia, ludzie ruszają się w blokpostach, stękają i klną w wyrytych w kamienistej ziemi okopach, w obłożonych głazami gniazdach posterunków. Skądś z bliska – w zimnym górskim powietrzu czuć wszystko – dolatuje dymkowy zapach, ktoś olał zakaz, nie wytrzymał bez papierosa. Wałun głośno smarcze, wyciera nos, dłubie w kąciku oka, wpatrzony w dół, w wylot wąwozu i jasną wstęgę wypływającej stamtąd, zwijającej się jak wąż strażacki drogi. Lewart wychyla się zza kamieni, patrzy w kierunku przydrożnego KPP, posterunku i bunkra obsadzonego przez „Zielonych”, askerów z rządowej armii afgańskiej. Nic się tam nie dzieje. Nic nawet nie drgnie.
– Śpią pewnie, Azjaci.
– Śpią – godzi się ospale Wałun, sierżant Walentin Trofimowicz Charitonow.
– Nitki tylko patrzeć.
– Tylko patrzeć – ziewa Azim Karajew. – Dzień jak co dzień. Da zdrawstwujet Sowietskij Sojuz… Blin.
Z tyłu, z punktu dowodzenia, podniesione głosy Komwzwoda, dowódca plutonu, starszy lejtnant Kirylenko, ruga któregoś z sierżantów. Sierżant ruga żołnierzy. Zapewne tych, którzy zapalili. Albo zeszli z posterunku, by się odlać.
Lewart podnosi do oczu lornetkę, patrzy na zakręt drogi i wylot wąwozu.
„Nitki”, czyli kolumny, nie ma. Ale tylko jej patrzeć.
Konwój, jak wszystkie inne, idzie znad granicy, z bazy transportowo-przeładunkowej w Hajratonie. Najpierw ma do pokonania osiemdziesiąt kilometrów pustkowi do Mazar-i Szarif, stamtąd górskie serpentyny wiją się aż do Puli-Chumri, bite kilometrów dwieście. Wkrótce za Puli-Chumri zaczyna się przełęcz Salang i tak samo nazwany długi na prawie trzy kilometry tunel, dziurawiący serce Hindukuszu. O tej porze, Lewart spogląda na zegarek, konwój z pewnością przebył już Salang, jest już za południowym wylotem tunelu.
Z miejsca, gdzie zziębnięty Lewart patrzy na drogę, od wylotu wąwozu, który obserwuje, do południowego wylotu Salangu jest około piętnastu kilometrów. Będącą już za tunelem „nitkę” od Bagramu dzieli w tej chwili jeszcze jakieś sześćdziesiąt. Od Kabulu – ponad sto. Najniebezpieczniejszy odcinek trasy. Dlatego ubezpieczany zastawami. Takimi jak ta. Nosząca kodową nazwę: „Newa”.
– Słyszę silniki – ogłasza sierżant Charitonow, ksywka Wałun.