Staruch zadziwiał siłą i zwinnością, ale nie mógł uwolnić z chwytu ani brody, ani prawej ręki. Chwycił więc lewą pierwszy namacany przedmiot i potężnie zdzielił nim Lewarta w głowę. Lewart miał szczęście, bo przedmiotem była terakotowa statuetka cycatej i brzuchatej Wielkiej Matki, która pękła i rozsypała się przy uderzeniu. Zamroczony, puścił brodę mułły. Namacał coś, brązową figurkę, był to stojący Budda, Budda Shakyamuni, dość masywny i ciężki. Turban zamortyzował uderzenie, ale i tak walnięty Czarnomor aż się skurczył. Walnięty po raz drugi wypuścił kindżał, zasłaniając głowę. Lewart walnął go raz jeszcze, ale wtedy Budda wyśliznął mu się z palców, a Czarnomor dziabnął go rozstawionymi palcami w oczy. Oślepiony na moment Lewart wczepił mu w brodę palce obu dłoni. I trzymał, wleczony i bity pięściami. Puścił i odskoczył dopiero wtedy, gdy Czarnomor zamierzył się nań kolejnym posążkiem. Tym razem była to Nike. Uskrzydlona, mająca praktyczny kształt kilofa, niezastąpiony przy rozłupywaniu czaszek. Lewart puścił brodę Czarnomora, odturlał się prędko i zerwał.
Czarnomor zerwał się również, lekko jak kot, odrzucił nieporęczną Nike, rozejrzał się, sięgnął w stertę kości, szybkim ruchem wydobył stamtąd krzywą szablę, perski szamszir ze złoconym jelcem i pięknym deseniem damastu na głowni. Zawinął bronią, aż zawyło powietrze. Dopadł, ciął, Lewarta ocalił rzut w tył, ale i tak klinga z sykiem przecięła pieszczankę na piersi, rozcięła bawełnę gładko jak żyletka. Odskoczył, gorączkowo rozglądając się za czymś mogącym posłużyć za oręż. Porwał za okuty złotą blachą trzonek jakiejś broni drzewcowej, rodzaju glewi czy japońskiej naginaty, ale było to za ciężkie; nim zdołał unieść, Czarnomor już siedział mu na karku, a ostrze szamszira ze świstem rozchlastało rękaw munduru. I skórę ramienia. Psiakrew, pomyślał, odskakując i rozglądając się w popłochu, na wojnie radarów i noktowizorów, ponaddźwiękowych myśliwców i szturmowych śmigłowców, na wojnie napalmu, bomb kasetowych, pocisków kierowanych i min sejsmicznych mnie przyjdzie zginąć zaszlachtowanemu szablą. Bronią liczącą sobie dobre pięćset lat. Eksponatem muzealnym.
I wtedy zobaczył.
Wciśnięty między wysadzane mosiężnymi guzami kulbaki, częściowo nakryty szylkretowym puklerzem, leżał miecz. Nie hinduski talwar, nie radżputańska khanda. Prosty, skromny, niezbyt długi europejski miecz. Gdy go podnosił, zobaczył wytrawione na głowni: DEUS LE VOLT.
Czarnomor zaatakował jak lampart, tnąc od ucha, Lewart sparował odruchowo i – ku swemu zdumieniu – odpowiedział kontratakiem, szybkim wypadem i cięciem. Czarnomor uniknął ciosu, cofnął się, Lewart nie dał mu otrząsnąć się z zaskoczenia, zaatakował. Mułła spróbował finty i cięcia w dłoń. Nadgarstek Lewarta sam, zdawało się, wykonał niewielki obrót, brzeszczot szczęknął o brzeszczot, a odbity szamszir omal nie wyfrunął z ręki Czarnomora. Mułła cofnął się, szczerząc zęby znad białej brody. W jego płonących oczach zamigotało coś dziwnego, jakby cień zwątpienia. Praporszczyk, którego, pewien był, bez trudu posieka na dzwonka, niespodzianie okazał się wytrawnym szermierzem. Walczył nie jak byle szurawi, ale jak ktoś szkolony w Sandhurst w fechtunku wojskową szablą wzoru 1853, produkowaną przez firmę Robert Mole & Son. Nie jak sowiecki piechociniec, ale ktoś od dziecka niemal ćwiczony w walce kopisem i machairą. Ktoś, kto pierwszego człowieka zabił białą bronią w wieku lat piętnastu, w bitwie pod Elateią, podczas kampanii w Focydzie.
Czarnomor – do tej chwili – nie wydał najmniejszego dźwięku. Teraz zawył, zawył dziko i wściekle, niczym szakal. I na oślep rzucił się na Lewarta, wymachując szamszirem jak oszalały. Lewart wymanewrował go zwodem i krokiem w bok, uderzył barkiem, kopnął w goleń. Czarnomor zachwiał się, pochylił, a Lewart poderwał się i uderzył z góry, z wysoka. Wbił mulle miecz nad obojczyk, pionowo, wraził do połowy klingi. I zostawił tak, odskakując.
Czarnomor upadł na kolana. Szamszira z dłoni nie wypuścił, ale jasnym było, że unieść go już nie zdoła. Mógł tylko patrzeć na Lewarta, palić go wzrokiem kipiącym nienawiścią.
Lewart podszedł. Oburącz uchwycił rękojeść miecza, mocno naparł na głowicę. Klinga stawiała opór tylko przez moment, potem weszła jak w masło, aż po jelec. Czarnomor zatrząsł się i zadygotał, zadygotał konwulsyjnie, okropnie. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Zaciskał usta, ale krew i tak wydarła się zza nich, wybluzgnęła gwałtowną falą. Mułła Hadżi Hatib Rahiqullah zakołysał się. A potem upadł na twarz.
Lewart patrzył na niego obojętnie. Potem odszedł. Podniósł swój AKS, wyjął i odrzucił pusty magazynek.
Przy samym wyjściu z jaskini skarbca zobaczył brezentowe worki. Były przepełnione, widział więc, co zawierały. Trotyl w opakowanych w bury parafinowany papier czterystugramowych kostkach, rozmiarów dziesięć na pięć na pięć centymetrów.
Za torbami leżało sześć metalowych, zielono lakierowanych talerzy. Miny przeciwczołgowe TM-46. Po sześć kilo materiału wybuchowego w każdej.