Zły heroinowy trip, pomyślał Lewart. Koszmarna narkotykowa halucynacja.
Za Wałunem, lejtnantem i profesorem w mroku krył się jeszcze ktoś. Kolejne
– Decyduj, Pasza. – Wałun robił się wyraźnie niecierpliwy. – Przyjmij to, co ona ci daje. Wybrała cię i już jesteś częścią jej uniwersum, tamten świat, poza jaskinią, już nie jest twoim światem, nie ma już w nim dla ciebie miejsca. Nie ma powrotu. Bo też i do czego miałbyś wracać? Kto tam na ciebie czeka? Wika? Nie łudź się, bratan, fałszywą nadzieją. Wikę już utraciłeś. Wojna odbiera kobiety, to odwieczna reguła, nie ma od niej wyjątków.
– Nie… – przemówił Lewart, wbrew sobie, twardo bowiem postanowił nie wdawać się w rozhowory z widmami i majakami. – Nie. Wika będzie czekała.
– A choćby i czekała – replikuje natychmiast Wałun. – Choćby i zechciała być z tobą po Afganie, już ją straciłeś. Będziesz nocami budził się z krzykiem, mokry od potu, i nadejdzie chwila, gdy będziesz musiał wyrzucić z siebie to, co dławi ci duszę. Łudzisz się, że na zawsze wymazałeś to z pamięci, ale to wróci. Opowiesz jej o wszystkim. O autobusie. O kiszłaku Szorandżal. O tym, co stało się w Darwaz Dagh. O jeńcach w śmigłowcu, którzy nigdy nie dolecieli do Kabulu. O wiosce Chan-e Dżanub i tamtej dziewczynie…
– Nie. O tym jej nie opowiem.
– Opowiesz. Wyznasz wszystko. Będziesz musiał, inaczej nie zaznasz spokoju. A gdy jej to wyznasz, ona odejdzie. Bez słowa, oniemiona przez zgrozę.
– Upadniesz – wtrąca się lejtnant Bogdaszkin – na samo dno przepaści.
– Jesteś chory, Paszeńka – wpada w credo wujek Kiesza. – Majaczysz. To skutek nadużycia narkotyków.
A to akurat prawda, pomyślał Lewart. I chyba tylko to.
Żmija raptownie przestała wirować. Wszystkie simulacra znikły, zgasły, jakby ktoś wyłączył projektor.
Niebezpieczeństwo, pojął nagle Lewart, oburącz chwytając się za tętniącą brzęczeniem głowę. Bliskie. Coś. Lub ktoś. Zagraża. Niesie zagrożenie.
Brzęczenie zamieniło się w świszczącą kakofonię, kulminującą w przenikliwym, wysokim dźwięku, będącym świstem, sykiem i wrzaskiem zarazem.
Muszę iść. Muszę bronić. Ona tego żąda.
Tuż przy wyjściu ze skarbca, na hałdzie monet, wśród kufrów, szkatuł i kościotrupów stało coś w rodzaju tronu, jakby masywny fotel z wielkimi podłokietnikami lub może mocowane na grzbiecie słonia
Mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund zaledwie. Oczy Czarnomora zapłonęły nagle jak u wilkołaka, a wykrzywione w uśmiechu wargi wyprostowały się i ścisnęły. Na Lewarta zaś spojrzał otwór lufy jego własnego akaesu. Akaesu, który zostawił w parowie, na kamieniach. Zwyczajnie o nim zapomniał. Zgrzeszył najcięższym grzechem żołnierza. I teraz ten grzech miał się zemścić.
Klik.
Zamiast ogłuszającej serii, ostre metaliczne szczęknięcie iglicy.
Czarnomor szarpnął rączkę suwadła, nacisnął spust.
Klik.
Nie załadowałem go, zapomniałem, pomyślał Lewart, rzucając się do skoku. Po masakrze autobusu. W ogóle nie pomyślałem o załadowaniu.
Czarnomor zdołał zerwać się z tronu, odskoczyć nie zdążył. Lewart spadł na niego jak jastrząb, obalił impetem, obaj z brzękiem i zgrzytem runęli na stertę monet i kosztowności. Tarzając się obalili i w złomy potłukli alabastrową figurę słoniogłowego Ganeszy, pogruchotali trochę scytyjskiej i turkmeńskiej ceramiki. Czarnomor dobył kindżału, Lewart ułapił go za nadgarstek, drugą ręką capnął za brodę, wkręcił pięść w kłaki, szarpnął z całej siły. Czarnomor, wijąc się i trzepocząc jak wyrzucony na brzeg łosoś, popełzł, wlokąc Lewarta za sobą.