– Good Lord – westchnął Barr. – Ich tam jest z dziesięć tysięcy…
Może być więcej, pomyślał Drummond, sięgając do kabury po adamsa. Nie zgadnąć, ilu kryją tamte głębokie jary i koryta strumieni.
Zobaczył, jak dowódca pułku, podpułkownik James Galbraith, dobywa szabli z pochwy.
– Gotuj się!
– Ładuj! Cel!
Pierwszy szereg celował z pozycji leżącej, drugi przyklęknął. Horda, pokonawszy wyschłe koryto rzeczki, gnała na nich, wyjąc dziko. Pułkownik wyjął z kieszeni chusteczkę, złożył ją, wytarł wąsy i czubek nosa.
– Steady, lads! Steady!
Atakujący ghazi zbliżyli się na siedemset jardów.
– Now! – krzyknął Galbraith. – A volley!
– Ognia!
Kompanie Sześćdziesiątego Szóstego dały salwę jak jeden mąż, jak na pułkowej strzelnicy, jakby jedna ognista iskra przeskoczyła po linii. Grad kul położył pokotem pierwsze szeregi ghazich, zwyczajnie ich zmiótł. Ale dalsi parli naprzód, tratując zabitych i rannych, wyjąc, rycząc i wywijając bronią.
– Allaaahu akbaaar!
– Fire!
Znowu salwa, tym razem z czterystu jardów, z podobnie morderczym efektem. Ale i tym razem nie zatrzymało to ghazich. Drummond rzucił okiem na ładujących broń żołnierzy. Ale wciąż był spokojny. W rękach wyćwiczonego strzelca karabin Martini-Henry mógł na minutę wystrzelić piętnaście do dwudziestu kul.
– Ognia!
Tym razem wyraźnie widział karminowe rozbryzgi, widział, jak białe całuny fanatyków momentalnie rudzieją od krwi. Słyszał wrzaski ranionych. I dziki ryk reszty, której wciąż nie dawało się zatrzymać. Ruchy ładujących broń stawały się coraz bardziej nerwowe.
– Allaaahu akbaaaar!
– A volley! – ryczał Galbraith. – Give’m another volley, damn them!
Salwa, z dwustu jardów. Następna, ze stu.
– Fix bayonets! – wrzasnął Barr.
Drummond uniósł rewolwer, wycelował. Ale nie wystrzelił. Thank God, pomyślał, widząc łamiące się szeregi ghazich. Nareszcie, wytarł czoło rękawiczką. Cofają się. Bagnety chwilowo nie będą potrzebne. Zatrzymaliśmy ich, odstępują. Będzie chwila odpoczynku… Afgańska artyleria też jakby ucichła… Dziękować Bogu… I karabinom Martini-Henry…
Z lewego skrzydła wciąż rozbrzmiewała kanonada, pochłonięty bojem Drummond nie zauważył nawet, że bataliony z Heratu i nieregularna afgańska jazda rozpoczęły szturm i tam; to był powód, dla którego umilkły nieprzyjacielskie działa. Również jednak i ten atak nie miał, jak wyglądało, powodzenia. Bateria Royal Horse Artillery skutecznie, zdawało się, raziła nacierających szrapnelami ze swych dziewięciofuntówek. Twardo stali na pozycjach sipaje z pułków bombajskich, 1. Grenadierski i 30. Pieszy, zwany Strzelcami Jacoba. Sipaje wiedli stały ogień, odpierając kolejne fale ataków. Sami, jak spostrzegł Drummond, też jednak ponosili straty, kule z afgańskich muszkietów i dżezaili mocno przerzedzały ich szeregi. Stali jednak nieugięcie. A w głębi brytyjskiego ugrupowania formowała się w szwadrony Native Cavalry, bombajskie pułki Queen’s Own i Scinde Horse. Burrows zaraz wyda rozkaz, pomyślał Drummond, za moment lansjerzy pójdą do szarży. Z flanki uderzą na wojsko Ajuba, rozproszą je, nieregularni i ghazi pierzchną pierwsi. Bitwa jest wygrana. Thank God…
Dziękował, jak się okazało, za wcześnie. Wspomożone silnymi rezerwami regimenty z Heratu nagle ze zdwojoną siłą runęły na skrzydło lewe, na grenadierów i na baterię RHA. W tym samym momencie, skrycie przemieściwszy się kotlinami, następna fala ghazich rzuciła się z wrzaskiem wprost na Strzelców Jacoba.
Po kilku minutach rozpaczliwego oporu grenadierzy zachwiali się i poszli w rozsypkę. Zagrożona artyleria konna też zaczęła uciekać, przez co załamało się całe skrzydło lewe. Burrows – dopiero teraz – rzucił na odsiecz jazdę, ale było za późno, oskrzydleni kawalerzyści dostali się pod silny ogień i pierzchnęli. W obliczu pędzących na nich ghazich Strzelcy Jacoba też nie zdzierżyli. Na oczach oniemiałego Drummonda pękł środek, ghazi wdarli się w ugrupowanie. Strzelcy w panicznej ucieczce wpadli na umykających grenadierów, powstał chaos. Nagle, jak w złym śnie, Drummond zobaczył, jak linia łamie się i pęka, a cała brygada, wliczając w to kawalerię i odwód, rzuca się do ucieczki na południe, w kierunku Mahmudabadu.
– To jest… – zachłysnął się. – To jest niemożliwe…
– Formuj się! – zakrzyczał z konia Galbraith. – Sześćdziesiąty Szуsty, formuj…
Drummond przestał go słyszeć, wszystko zagłuszyła wrzawa, jeden wielki ryk, dziki wrzask. Na ich pułk wpadły, przewracając się nawzajem, niedobitki grenadierów zmieszanych ze Strzelcami Jacoba i spieszonymi lansjerami z NC, w to wszystko wbiły się, roztrącając i tratując, konie, zaprzęgi i armatki pierzchającej baterii RHA. Karne do niedawna szeregi zmieniły się w bezładne kłębowisko, na które zwalili się, siekąc i kłując, Heratczycy i ghazi. Ciżba uniosła Drummonda niczym rwąca rzeka, nie zdołał się oprzeć. Ochrypł od wykrzykiwanych rozkazów, których w tym piekle i tak nikt nie był w stanie usłyszeć.