Znowu rozległy się eksplozje. Lewart przełknął ślinę, by pozbyć się uporczywego brzęczenia w uszach. Dał znak Żygunowowi, by baczył na gospodarstwo, sam podszedł bliżej, przyklęknął za BMD.
– Co się dzieje? Zasadzka?
– W portki robisz, piechota? – Zagadnięty spadochroniarz splunął przez ramię. – Nie ma strachu. To tylko ostrzał. Stamtąd, spod kiszłaku. Dwóch duchów na motocyklu. Wygarnęli serię do prowadzącej beerdeemki. I zwiali.
– Tam może ich być więcej – dorzucił drugi. – Nasz rotny wezwał lotnictwo. Stoimy, by nie wpakować się pod własne bombki. A kiszłaczek tymczasem pokropimy z wasilioka.
Rozległa się seria eksplozji, ale nie bliskich, lecz z prawej, z kiszłaku na płaskim wzgórzu. Na oczach Lewarta kiszłak zagotował się od wybuchów i niemal zniknął w dymie. Na jadącym w środku kolumny MT-LB desantura wiozła zamontowany „Wasiliok”, automatyczny moździerz 82 mm. Gdy tylko chmura dymu nad dachami rozwiała się, wasiliok znowu zaniósł się łomotem i wrąbał w kiszłak następną serię granatów. BMP wymierzyły w wioskę lufy swych działek, ale nie strzelały. Lewart usłyszał podniesione głosy. Dowodzący kompanią kapitan z desantu wdał się chyba w sprzeczkę z dowódcą grupy saperów, rzecz była niecodzienna.
– Miejsce, z którego padły strzały – ostro i głośno zakończył kapitan – nie nazywa się u mnie obiektem cywilnym. Miejsce, skąd strzelano, nazywa się stanowiskiem ogniowym przeciwnika. Czy to jest jasne, młodszy lejtnancie Bierzin?
Odpowiedź młodszego lejtnanta Bierzina zgłuszył ryk turboodrzutowych silników. A za chwilę potężna eksplozja.
– Co oni robią! – wrzasnął kapitan. – Co oni robią, jołopy! Miało być na południe od drogi! Na południe… Ooo, job twoju mać!
Nad ich głowami przemknęły z rykiem dwa migi. Ziemia i droga zadygotały, góry jakby podskoczyły i opadły prosto, zdawało się, na nich. Na nogach ustało zaledwie kilku zaprawionych w bojach desantczyków, ale za sekundy ich też rozpłaszczył na gruncie straszliwy huk, a po nim seria szybko następujących po sobie eksplozji i świdrujący uszy świst stalowych kulek. Samoloty przemknęły i znikły. Niebo się zrosło, góry stały, jak stały. Został tylko dym, wolno opadający pył i duszący smród amatolu.
Lewart otworzył oczy. Leżący obok desantczók charknął, wypluł piasek. Kapitan z WDW wstał na czworaki. I zaczął bluźnić. Strasznie. Nawet jak na żołnierskie warunki.
– Najpierw faby, potem kasety – fachowo ocenił nalot spadochroniarz, zgrzytając w zębach tym, czego wypluć nie zdołał. – Mało, bladź, brakowało… O włosek nas chybiły nasze orły… Asy podniebne, żeby ich posrało… O mało co… Od własnej, bladź, awiacji…
Lewart wstał. I już wiedział. Zanim zobaczył twarze Żygunowa i Łomonosowa. Wiedział. Znowu wiedział.
Jeden z uzupełnienia. Chyba zdjął na chwilę hełm, ciążący w upale. Dostał stalową kulką w skroń. I leżał na wznak, z jedną ręką odrzuconą w bok. Z zastygłym na twarzy wyrazem zdumienia.
Łomonosow uklęknął nad trupem. Z rozpiętej kieszeni wyjął dokumenty. Listy.
Nadłamaną fotografię pucołowatej dziewczyny. Płaski krzyżyk na plecionym sznurku.
– Nieśmiertelników nam nie wydali – podniósł głowę, spojrzał na Lewarta. – Nie zdążyli. Ty też nie chciałeś go poznawać, twierdziłeś, że zdążysz. Dla twojej więc wiadomości: to był szeregowy Jakuszyn, Iwan Siergiejewicz. Z Pskowa. Rocznik sześćdziesiąt pięć.
– Lądowali w Bagramie wczoraj o dziewiątej rano – pokiwał głową Wania Żygunow. – Nawojował się, czyżyk. Dwadzieścia sześć godzin z minutami… A mówiłem pacanowi, hełm na łbie… A ty czego się mażesz, mały? Dokąd ciebie, myślałeś, posyłają? To jest wojna!
– Zasrana piechota! – rozdarł się blady kapitan z WDW. Nie spostrzegli, gdy podchodził.
– Rekruci zafajdani! Czyże! Mazgaje! Usmarkane gnojki z poboru! Piechota gówniana! Po chuj was tu przysyłają? Żeby was, kurwa, w trumnach wywozić? Poradzimy tu sobie sami, my, desant! Poradzimy sobie bez was! Balast jesteście tylko, cholerny przeklęty balast, kula u nogi!
– Wiemy – powiedział spokojnie i cicho Łomonosow. – Wiemy, towarzyszu kapitanie, że się boicie. I że odreagowujecie strach bezsensownym wściekłym gniewem.
Kapitan, choć wydawało się to niemożliwe, zbladł jeszcze bardziej. Usta zaczęły mu latać.
– Wiemy, komandir – cicho dodał, sam się sobie dziwiąc, Lewart – że wcale nie jesteś psychotyk. Jesteś po prostu zwykły człowiek na wojnie.
Kapitan przestał blednąć, zaczął czerwienieć, wyglądał jak czajnik, zdawało się, już-już zakipi. Ale nie zakipiał. Zupełnie ich zaskakując, odwrócił się i odszedł. Jeden z towarzyszących mu weteranów z desantury patrzył na nich jakiś czas, kręcąc z niedowierzaniem głową. Potem dołączył do odchodzących.
– Jeszcze raz… – Lewart odetchnął głęboko. – Jeszcze raz tak wyskoczysz, a nie doczekasz sądu polowego. Kropnę cię sam. Z własnej ręki. Pojąłeś, Stanisławski?
– Tym niemniej – uśmiechnął się Łomonosow – ładnie mi podśpiewałeś, praporszczyk. Niezły wyszedł nam duet.
– Zamknij się. A wy, wojsko, do mnie. Dawaj w szereg. I przedstawiać się. Droga wciąż daleka przed nami, mogę znowu nie zdążyć.