– Nie sądzę. – Łomonosow nie dał się zbyć. – Sądzę, że to coś więcej. Sądzę, że miałeś ten dar już w cywilu. Więcej, że masz go od urodzenia. Że odkryłeś go w sobie już jako dziecko.
– Niby co?
– Zdolności paranormalne.
Lewart milczał przez chwilę, zapatrzony na kolejną opadającą flarę.
– W Związku Radzieckim – odrzekł wreszcie, wolno wypowiadając słowa – nie ma żadnych zdolności paranormalnych. Nie istnieją. U nas wszystko jest normalne. Medycyna stoi na wysokim poziomie. I interweniuje natychmiast, gdy tylko dostrzeże coś paranormalnego. U dziecka, dajmy na to. Medycyna wkracza wówczas i leczy. Są specjalne instytucje medyczne, w których z paranormalnych robi się normalnych. Proces bywa długotrwały i żmudny, ale zasadniczo zawsze daje efekty. Stąd normalność, tak powszechnie i zewsząd bijąca w oczy w naszym socjalistycznym kraju.
– Wiem, co chciałeś przez to powiedzieć.
– Wiem, że wiesz.
– Dziś już nie te czasy. Zdolności intuicji, prekognicji i postrzegania pozazmysłowego uznaje i akceptuje nauka. Najnowsze badania…
– Stanisławski?
– Tak?
– Odpierdol ty się ode mnie.
Wystrzeliwane flary opadały powoli, z godnością, jak strącone z niebios zbuntowane serafiny.
Jefrejtor Biełych, zwany Walerą i sam chcący być tak nazywany, pochodził z Moskwy. Lewart wiedział o tym, zanim jeszcze Walera się przedstawił. Ten bowiem model produkowała wyłącznie stolica. Niewysoki, chudy i chudogęby, mimo młodego wieku rzadkowłosy i z brakami w uzębieniu, z wiecznie przymrużonymi oczyma, Walerij Siemionycz Biełych był nieodrodnym synem ciemnych moskiewskich zaułków, bram i podjazdów, typem, którego lepiej było nie spotykać po zmroku w parku Gorkiego czy na Sokolnikach. Lewart był zdania, że stołecznych typów pokroju Walery nie powinno się spotykać nigdzie poza Workutą, ale ze zdaniem zwykle krył się, nie chcąc, by uznawano je za przejaw trywialnych animozji między Moskwą a Pitrem. W Afganie zdążył już napatrzeć się na takich jak Walera, mocnych zresztą tylko w gębie albo w grupie podobnych sobie. Wiedział, jak z takimi postępować.
– Posłuchaj ty, gawniuk – wycedził, odciągnąwszy Walerę na bok. – Nie zgrywaj mi tu szpanera i starego afgańca. Nie na głupszego trafiłeś, nie na szczawia-praporka wprost ze szkółki, którego myślałeś wokół palca sobie okręcić. Ja trzynaście miesięcy jestem za rzeczką. Bywałem w bojach, o których ci się ani śniło, a podobnych tobie pęczkami na pancerzu zwoziłem do baz. Dogadamy się, będziesz znał swoje miejsce, minie nam służba jak wieczorynka w domu kultury A będziesz mi się stawiał i bruździł, to ci dni do dembela tak obrzydzę, że sinym zapłaczesz, a czerwonym się posrasz. Pojąłeś mnie?
Walera kiwnął lekko głową, ale zmrużonych oczu nie spuścił. Lewart chwycił go za przód munduru, krótkim ruchem głowy wskazał na nowicjusza z rozkwaszonym nosem.
– W szczegуlności – syknął – jeszcze raz młodego uderzysz, to, kurwa, pożałujesz. Jasne? Jefrejtor Biełych! Baczność! Rozkaz zrozumiał? Wykonać!
– Jest wykonać, towariszcz praporszczyk!
Blokpost „Gorynycz”, zespół jednego dotu i dwóch dużych połączonych ze sobą stanowisk ogniowych liczył dwunastu żołnierzy obsady, samych szeregowców pod chwilową komendą jefrejtora Biełycha. Podstawowym środkiem ogniowym był na każdym stanowisku PKM, wspomożony dwoma rucznikami i jednym RPG-16. Teraz, po uzupełnieniu, po tym, jak Lewart przywołał do porządku jefrejtora, załoga „Gorynycza” urosła do siedemnastu. Jedno stanowisko Lewart przydzielił Wasi Żygunowowi, dając mu pod komendę Walerę, nad drugim objął dowództwo sam, zostawiając przy sobie Łomonosowa.
Blokpost, jak go zastali, przedstawiał sobą obraz nędzy, rozpaczy i degrengolady. Śmierdział już z odległości kilkunastu kroków. Z takiej samej odległości lśnił, niczym Las Vegas, dziesiątkami błyszczących puszek po konserwach, które wojsko, miast uprzątać i zakopywać, beztrosko wywalało na przedpole. Wszędzie poniewierały się brudne szmaty, papiery i wdeptane w grunt sztuki odzieży. Wszędzie walały się też cynki, czyli puste blaszanki po nabojach, uważane przez żołnierzy za rzecz ogromnie przydatną i mającą rozliczne zastosowania. W taki cynk można było, będąc na pozycji i nie mogąc jej opuścić, wysikać się lub nawet wypróżnić. Można było w cynku zaparzyć herbatę lub ugotować zupę, zadbawszy, by nie był to cynk używany wcześniej do innych celów. Dało się w cynku mieszać i fermentować kiszmiszówkę, tu było obojętne, do czego cynk wcześniej posłużył, smaku kiszmiszówki, obrzydliwej brahy z suszonych owoców, i tak nie można było już niczym pogorszyć. Służył też cynk hazardowi, jako blaszana mikronamiastka Koloseum: wrzuciwszy weń dwa skorpiony, dwie solfugi lub po sztuce z każdego gatunku można było bawić się obstawianiem wyniku walki.
Lewartowi obojętne były gry i zabawy, na bajzel patrzeć po prostu nie mógł, wkrótce cała szeregowa załoga posterunku, Walerę wliczając, sprzątała teren w tempie iście stachanowskim. Przechodzący akurat Barmalej z uznaniem pokiwał głową, przysiadł nawet na chwilę, by popatrzeć. Była okazja pogadać.