Zaglądnę do szpitala, pomyślał. Tak, zdecydowanie tak. To lepsze niż Wałun, Matiucha i bimber, który jeszcze im został.
Minął kolejny barak, też z gitarzystą. Też tradycjonalistą.
Przed obwieszonym butlami soków i woreczkami suszonych owoców dukanem siedział chudy i wyschnięty jak ofiara dżumy staruszek w brudnej czałmie. W niemal kościotrupiej dłoni trzymał tasbih, muzułmański różaniec z paciorków. Patrząc martwo przed siebie, kołysał się śmiesznie, arytmicznie, jakby wstrząsany ostrym taktem Ałły Pugaczowej, natarczywą synkopą Abby i Boney M, ochrypłym barytonem Wysockiego i śpiewno-rzewną nutą bandyckiej „Murki”. Kiwał siwą brodą i marniał ustami, powtarzając coś nieustannie, jakieś słowa. Może skargi. Może modlitwy. Może złorzeczenia.
Lewart przyspieszył. Zostawiał za sobą Labirynt. Niosąc ze sobą jego część. Jego piętno.
Niebo miało kolor ciemnego błękitu.
– Dobry wieczór, Taniu… To znaczy Tatiano Nikołajewna… Przepraszam… Ja… Chciałem… To znaczy… Bo jutro…
Oczy Tani, siostry Tatiany Nikołajewnej, zmiękły. Tak pięknie, jak pięknie mięknąć mogą tylko oczy Tatian. Upajająco pachnących eterem i jodoformem medsiestriczek Tatian, białoskrzydłych aniołów afgańskich medsanbatów.
– Taniu… Ja…
– Nic nie mów, chłopcze. Chodź.
Uzupełnienie liczyło sześć głów, nie licząc dowodzącego młodszego sierżanta. Uzupełnienie, nie licząc sierżanta, ewidentnie przyszło na świat w latach 1963-1965 i pewnie dlatego wyglądało na dzieci. Dzieci ustrojone w nowiutkie, pachnące magazynem cha-be i panamy, dzieci, którym dorosłości i bojowego wyglądu nijak nie chciały dodać ani akaemy na pasie, ani wypchane magazynkami parciane ładownice, w żołnierskim żargonie nazywane lifczikami, czyli biustonoszami.
– Rawniajs’! – skomenderował młodszy sierżant, zdecydowanie starszy od swych podkomendnych. – Smirno! Towarzyszu praporszczyk…
– Odstawić, spocznij. – Nieregulaminowo machnął ręką Lewart. – A wy… Ja was, widzi mi się, znam.
– A jakże – potwierdził z uśmiechem wcale nie taki młody młodszy sierżant. – Ty jesteś wszak Paweł Lewart. Poznaliśmy się w Aszchabadzie, na szkoleniu. Nie pamiętasz? Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz…
– W Aszchabadzie, jasne. – Lewart niezręcznie ukrył zakłopotanie. – Nazywali cię… Mendelejew?
– Łomonosow – poprawił Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, wciąż z uśmiechem. – To stąd, że ukończyłem MGU. Byłem pracownikiem naukowym w Instytucie Botaniki… Przez czas jakiś… Do czasu, gdy…
Lewart kiwnął głową. Wiedział, do jakiego czasu. Bo też i plotkowano o tym na aszchabadzkiej szkółce.
– No, no – westchnął. – A więc jednak trafiłeś za rzeczkę, Łomonosow.
– A dlaczego miałbym nie trafić?
Lewart nie odpowiedział. I miał dość bycia zakłopotanym.
– Na moją komendę! – wyprostował się, obrzucił surowym wzrokiem smarkate wojsko. – Brać rzeczy i w drogę. Ruszać się! Popędź no to towarzystwo, młodszy sierżancie.
– Nie zechcesz wprzód poznać żołnierzy?
– Później. Zdążę. Dalej, marsz, idziemy na punkt, stamtąd z kolumną jedziemy na pozycję.
– Daleko? Dokąd?
– Dokąd rozkazano.
– A… – Były botanik przełknął ślinę. – A droga? Będzie bezpiecznie?
– Tu jest Afganistan. Tu nigdzie nie jest bezpiecznie.
Na pełnym ludzi i maszyn punkcie czekał na nich Wania Żygunow. Dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności przydzielony i posyłany tam, dokąd posyłano Lewarta i poddane jego komendzie świeżo przybyłe z Taszkientu uzupełnienie.