Drgnął; krzyczało jakieś dziecko. Mały Klaus w Waschteich Park jak przewrócony, otruty karaluch walił nogami o ziemię. „On nie jest moim tatusiem!”. Koła miarowo stukały. Zagłuszyły krzyk Klausa. Anwaldt przechylił butelkę. Palący płyn szybko zadziałał w pustym żołądku, rozjaśnił umysł, uspokoił nerwy. Policjant z przyjemnością wbijał zęby w trzęsące się różowe mięso. Po kilku chwilach na talerzu leżała gruba kość. Wyciągnął się wygodnie na kanapie. Alkohol sprawił, że w jego mózgu wyświetlił się obraz ciemnozielonego lasu i wykrzywionych figurek wygnanych dzieci Chaima Soutine’a. Nie wszystkie są wygnane, tłumaczył sobie w myślach, na przykład tego małego Polaka z pociągu do Rawicza nikt nigdy i nigdzie nie wypędzi. Ty też jesteś Polakiem.
Twoja matka była Polką. Usiadł i wypił po rząd dwie szklanki wódki.
Butelka była pusta.
XIV
Eberhard Mock siedział bez koszuli w swoim mieszkaniu przy Rehdigerplatz i odpoczywał po ciężkim i nerwowym dniu. Rozłożył szachownicę, rozstawił figury i usiłował zagłębić się w lekturę
Jak zwykle postawił się w sytuacji obrońcy i znalazł ku swemu zadowoleniu rozwiązanie, które doprowadziło do pata. Spojrzał jeszcze raz na szachownicę i zamiast białego króla, który nie jest szachowany, lecz nie może zrobić ruchu, zobaczył siebie, dyrektora kriminalnego Eberharda Mocka. Stał cofnięty pod obstrzałem czarnego skoczka z twarzą Oliviera von der Maltena i czarnego hetmana przypominającego szefa gestapo Ericha Krausa. Biały goniec o wyglądzie Smolorza stał bezużyteczny w rogu szachownicy, a biały hetman-Anwaldt kulił się gdzieś na biurku, poza szachownicą. Mock nie odbierał telefonu, który uparcie dzwonił już po raz czwarty tego wieczoru.
Spodziewał się, że usłyszy zimny głos barona wzywający go do raportu. Co miał powiedzieć von der Maltenowi? Że Anwaldt gdzieś zniknął? Że do mieszkania Maassa wszedł właściciel kamienicy z nowym lokatorem i zastał tam Smolorza? Tak, mógł oczywiście powiedzieć, że znalazł mordercę. Ale gdzie jest ten morderca? Czy we Wrocławiu? Czy w Niemczech? Czy może w górach Kurdystanu? Telefon dzwonił uparcie. Mock liczył sygnały. Dwanaście. Wstał i przeszedł się po pokoju. Telefon przestał dzwonić. W tym momencie rzucił się do słuchawki. Przypomniał sobie telefoniczną zasadę von Hardenburga: czekam do dwunastego sygnału. Poszedł do kuchni i wyjął ze spiżarni pęto suchej kiełbasy. Dzisiaj służba miała wolne. Urwał zębami spory kawał. Następnie zjadł łyżeczkę ostrego chrzanu. Przeżuwając, łzawił obficie — chrzan był ostry — i myślał o młodym berlińczyku, który poniżony i sponiewierany w kazamatach gestapo, uległ groźbom oprawców i wyjechał z tego rozpalonego i złego miasta. Telefon znów zadzwonił. (Gdzie może być Anwaldt?). Drugi dzwonek telefonu. (Ja jeszcze załatwię tego przeklętego Forstnera!). Trzeci.
(Nerwowy dzień, a nic się przecież nie działo). Czwarty. (To właśnie dlatego). Piąty. (Szkoda Anwaldta, dobrze by było mieć takiego u siebie). Szósty. (No trudno, i on znalazł się w „imadle”). Siódmy.
(Muszę sprowadzić sobie jakąś dziwkę. Wtedy się uspokoję). Ósmy.
(Nie mogę przecież odebrać z pełnymi ustami). Dziewiąty. (Tak, zadzwonię do madame). Dziesiąty. (Może to von Hartenburg?). Telefon zadzwonił po raz jedenasty. Mock rzucił się do przedpokoju i podniósł słuchawkę po dwunastym sygnale. Jego ucho usłyszało pijacki bełkot. Brutalnie przerwał potok niezrozumiałych usprawiedliwień.
— Gdzie jesteś, Anwaldt?
— Na dworcu.
— Czekaj na mnie na pierwszym peronie. Zaraz po ciebie przyjadę. Powtórz — na którym peronie?
— Na… pieeerwszym.
Mock nie znalazł Anwaldta ani na pierwszym peronie, ani na żadnym innym. Wiedziony intuicją, poszedł na posterunek Bahnschutzu.
Anwaldt leżał w areszcie i spał, głośno chrapiąc. Mock pokazał zdumionemu dyżurnemu swoją legitymację i uprzejmie poprosił o pomoc.