Mylił się. Anwaldt wcale nie spał. Z zamkniętymi oczami łatwiej przenosił się w czasie i w przestrzeni. Teraz siedział w kantorze Franza Hubera i trzymał na muszce starego detektywa. W obitym drewnem kantorze unosiły się drobinki kurzu, kładły się sypkim dywanem na grubych segregatorach i na szybkach, za którymi żółciły się stare fotografie. Franz Huber stukał w blat biurka rzeźbioną cygarniczką i powoli cedził słowa:
— Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki. Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo.
— Na pewno nie tak jak baron. Jego matka za milczenie otrzymała tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, gdzie mieszkał do pełnoletności. W jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.
— Do którego sierocińca? — Anwaldt usłyszał swój głos.
— Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś jej znajomy polski kupiec.
— Nazwisko tego kupca?
— Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy.
Skład tkanin bławatnych Mieczysława Anwalda na ulicy Północnej koło Dworca Towarowego dudnił już o tej porze życiem. Robotnicy nosili bele materiału, do rampy podjeżdżały furmanki i samochody dostawcze, jakiś Żyd pchał zbity z desek wózek, przedstawiciel handlowy wrocławskiej firmy „Bielschowsky” wymachiwał wizytówką przed nosem kierownika, w kantorze stukały liczydła, komisarz Banaszak pykał małą fajkę z kości słoniowej, a Anwaldt powtarzał sobie w duchu: „to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona von der Maltena wychował się, tak jak ja, w berlińskim sierocińcu, to czysty przypadek, że oddał go tam człowiek noszący, takie jak ja nazwisko, ja nie jestem synem barona, to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona wychował się…”.
— Słucham panów — potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek ściskał pomiędzy palcami grube cygaro. — Czego ode mnie chce nasza kochana policja?
Banaszak wstał i spojrzał niechętnie na nieogolonego Anwaldta, który szeptał coś do siebie. Wyjął legitymację i tłumiąc ziewanie powiedział:
— Komisarz Banaszak, a to asystent kryminalny Klaus Uberweg z wrocławskiej policji. Czy znał pan Hannę Slusarczykównę z Rawicza?
— Nie… nie znam… skąd… — kupiec spojrzał na kasjerki, które nagle zaczęły wolniej rachować. — Proszę panów do mieszkania. Tu jest za duży hałas.
Mieszkanie było duże i wygodne. Od strony kantoru wchodziło się do niego przez kuchenne drzwi. Dwie służące zalotnie spojrzały na młodego człowieka, dla którego noc za szybko się skończyła; pod wpływem piorunującego spojrzenia pana natychmiast wróciły do skubania tłustej kaczki. Zastukały buty mężczyzn po posadzce z piaskowca. Kupiec zaprosił policjantów do biblioteki, w której złociły się grzbiety dziewiczych książek, a swe miękkie wnętrza rozkładały stojące pod palmą zielone fotele. Przez otwarte okno dochodził mdlący, słodkawy zapach rzeźni. Mieczysław Anwald nie czekał, aż Banaszak ponowi pytanie.
— Tak, znam Hannę Slusarczykównę.
— Czy mówi pan po niemiecku? — komisarzowi zatkała się fajka.
— Tak.
— Może przejdziemy zatem na ten język. Oszczędzi to nam czasu, gdyż asystent Uberweg nie zna polskiego.
— Bardzo proszę.
Banaszak przedmuchał w końcu fajkę, biblioteka napełniła się wonnym dymem.
— Panie Anwald, bądźmy ściśli: raczej znał pan. Wczoraj rano pańska znajoma została zabita.
Mieczysław Anwald skrzywił się boleśnie. Słownej reakcji nie było. Anwaldt przestał powtarzać swoje mantry i przystąpił do zadawania pytań:
— Panie Anwald, czy to pan oddał do berlińskiego sierocińca panieńskie dziecko Hanny Schlossarczyk?
Kupiec milczał. Banaszak poruszył się niespokojnie i powiedział po polsku:
— Drogi panie, jeżeli pan chce, aby pańska rodzina dowiedziała się o pańskim romansie z kobietą złej sławy, jeżeli pan chce wyjść ze swej firmy na komisariat prowadzony przez dwóch mundurowych, to proszę dalej milczeć.
Gospodarz spojrzał na nieogolonego mężczyznę o płonących oczach i odpowiedział po niemiecku ze śląskim akcentem:
— Tak. To ja oddałem to dziecko do sierocińca w Berlinie.
— Dlaczego pan to zrobił?
— Hanna mnie o to poprosiła. Sama nie była w stanie rozstać się z dzieckiem.
— To po co się w ogóle z nim rozstawała?