Siedzieli w chłodnych ciemnościach. Impet słońca zatrzymywał się na kolorowym filtrze witraży, mury z ciosowego kamienia tłumiły huk i zamęt spoconego miasta, książęta śląscy spali w cichych niszach, a łacińskie napisy na ścianach wzywały do rozmyślań o wieczności. Zegarek Mocka wskazywał dziewiątą dwadzieścia. Zgodnie z umową siedzieli w pierwszej ławie i rozglądali się za Hartnerem. Zamiast niego podszedł do nich niewysoki i ostrzyżony na jeża ksiądz w srebrnooprawnych okularach. Bez słowa wręczył Mockowi kopertę i prędko odszedł.
Anwaldt chciał pójść za nim, ale Mock go powstrzymał. Wyjął z koperty napisany na maszynie list i podał go asystentowi.
— Czytaj ty. Ja tu słabo widzę, a nie będziemy wychodzić na ten przeklęty upał — po wygłoszeniu tej kwestii Mock zdał sobie sprawę, że mówi per ty synowi barona von der Maltena.
Anwaldt spojrzał na kartkę sygnowaną złotym herbem Biblioteki Uniwersyteckiej, pod którym widniały eleganckie czcionki dyrektorskiej maszyny do pisania.