Читаем Śmierć w Breslau полностью

W korytarzu grzmiał długo jego śmiech. Anwaldt wypił wystygłą już mocną kawę i rozpoczął czytanie akt sprawy. Krzywił się przy tym, czując w ustach kwaśnawy smak — nadmiar kawy i papierosów dawał się we znaki. Komisarz Banaszak płynnie mówił po niemiecku, ale pisał fatalnie. Opanował jedynie fachowe policyjne terminy i sformułowania (od 1905 do wybuchu wojny służył, jak się przyznał Anwaldtowi, w pruskiej policji kryminalnej w Poznaniu), pozostałe słownictwo było bardzo ubogie, co wraz z niezliczonymi błędami gramatycznymi tworzyło zabawną mieszankę. Anwaldt z prawdziwym rozbawieniem czytał krótkie, toporne zdania. Machnął ręką na stylistykę. Najważniejsze, że akta były dla niego zrozumiałe. Wynikało z nich, że Walenty Mikołajczak, stróż kamienicy, w której mieszkała denatka, został ok. 9 rano dnia 16 lipca br. zapytany po niemiecku przez nieznajomego mężczyznę „eleganckiego, podobnego do Gruzina” (co oznaczało według dozorcy czarne włosy i oliwkową cerę) o mieszkanie Hanny Slusarczykówny. Dozorca udzielił mu informacji i wrócił do swej roboty (naprawiał klatki, w których lokatorzy trzymali króliki). Wizyta niecodziennego gościa nie dawała mu jednak spokoju — Slusarczykówna była samotniczką. Co chwilę podchodził do drzwi jej mieszkania i nadsłuchiwał. Jednak niczego podejrzanego ani nie usłyszał, ani nie zobaczył. Około 10 zachciało mu się pić i wstąpił do pobliskiego baru „Ratuszowego” na piwo. Wrócił ok.

11.30 i zapukał do drzwi Slusarczykówny. Zdziwiony widokiem otwartego okna — stara panna, dziwaczka, nigdy nie otwierała okna, bojąc się panicznie przeciągów i morderców. Tych ostatnich ze względu na famę „bogaczki”, jaką się cieszyła. Według Mikołajczaka „wszyscy wiedzieli, że panna Slusarczykówna ma wincyj niż sam burmistrz”. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem. Znalazł poćwiartowane zwłoki w drewnianej balii. Zamknął drzwi i zawiadomił policję. Po trzech godzinach do Rawicza przybył komisarz Ferdynand Banaszak z pięcioma wywiadowcami. Stwierdzili, że zgon nastąpił wskutek wykrwawienia.

Nie znaleziono niczego, co wskazywałoby na rabunkowy motyw zbrodni. Z mieszkania — oprócz albumu z fotografiami — nic nie zniknęło, co potwierdziła pani Aniela Sikorowa, przyjaciółka zmarłej.

Zeznał ponadto, że zmarła nie miała żadnych krewnych i żadnych — poza Sikorowa — przyjaciółek. Korespondowała jedynie z jakimś kupcem z Poznania, ale jego nazwisko utrzymywała w tajemnicy (sąsiadka podejrzewała, że jest to dawny ukochany Slusarczykówny).

Anwaldt poczuł wielkie zmęczenie. Aby je odpędzić, wytrząsnął z paczki ostatniego papierosa. Zaciągnął się i spojrzał znów na staranne zapiski Banaszaka. Nic z nich nie rozumiał, była to bowiem do połowy zapisana po polsku strona, której komisarz nie przetłumaczył na niemiecki. Anwaldt przyglądał się polskiemu tekstowi z jakaś fascynacją. Zawsze zastanawiały go zagadkowe znaki diakrytyczne: zawijasy pod „a” i „e”, mała fala nad „1”, ukośne akcenty nad „s”, „z” i „o”. Wśród tych liter znalazł dwukrotnie zapisane swoje nazwisko.

Nie to go zdziwiło — wszak w uzasadnieniu przejęcia śledztwa przez niemiecką policję Banaszak często powoływał się na jego ustalenia — ale błąd w jego nazwisku. Napisano je bez „t”. Schylił się nad kartką, aby dopisać „t”, ale cofnął rękę. Ze stalówki spłynęła mała kropla atramentu i rozprysła się na zielonym suknie pokrywającym stół. Anwaldt nie mógł oderwać oczu od swojego nazwiska, pływającego wśród polskich zakrętasów, ukośnych kresek i łagodnych fal. Jedynie nazwisko było jego. Imię już nie: brzmiało nieznanie, obco, dumnie — polskie imię „Mieczysław”.

Wstał, otworzył drzwi i wszedł do głównego pomieszczenia komisariatu, gdzie za drewnianą barierką kiwał się senny posterunkowy. Jego pomocnik, stary policjant krótko przed emeryturą, przekomarzał się z jakąś królewną nocy ubraną w kwiecistą sukienkę. Anwaldt podszedł do niego i dowiedział się, że stary mówi po niemiecku. Powołując się na komisarza Banaszaka, poprosił go o przełożenie polskiego tekstu. Weszli z powrotem do pokoju przesłuchań. Stary policjant zaczął dukać:

— Podług zeznań Walentego Mikołajczaka… nosił listy Slusarczykówny do urzędu poczty… Czytał i zamyślił nazwisko adresarza… nie… jak to się mówi?

— Adresata. Co to znaczy „zamyślił”?

— Tak… adresata. „Zamyślił” to znaczy, że ma w rozumie, że wie.

— Adresat: Mieczysław Anwald, Poznań, ul. Mickiewicza 2. Walenty Mikołajczak dziwował się, że wysyła listy na adres sklepu. Nazwisko firmy głosi…

— Chyba „brzmi”.

— Tak. Brzmi. Nazwisko firmy brzmi „Towary Bławatne. Mieczysław Anwald i Spółka”. Dalej jest… no… ja wiem… coś o jakimś fotograficznym album… No, ale co to panu? Zasnął… śpi…

Stary policjant z radością porzucił obowiązki tłumacza, wyszedł z pokoju i zostawił Anwaldta samego. Zamykając drzwi, spojrzał z troską na zmęczonego niemieckiego policjanta, który oparł czoło na szorstkim zielonym suknie.

Перейти на страницу:

Похожие книги

100 знаменитых харьковчан
100 знаменитых харьковчан

Дмитрий Багалей и Александр Ахиезер, Николай Барабашов и Василий Каразин, Клавдия Шульженко и Ирина Бугримова, Людмила Гурченко и Любовь Малая, Владимир Крайнев и Антон Макаренко… Что объединяет этих людей — столь разных по роду деятельности, живущих в разные годы и в разных городах? Один факт — они так или иначе связаны с Харьковом.Выстраивать героев этой книги по принципу «кто знаменитее» — просто абсурдно. Главное — они любили и любят свой город и прославили его своими делами. Надеемся, что эти сто биографий помогут читателю почувствовать ритм жизни этого города, узнать больше о его истории, просто понять его. Тем более что в книгу вошли и очерки о харьковчанах, имена которых сейчас на слуху у всех горожан, — об Арсене Авакове, Владимире Шумилкине, Александре Фельдмане. Эти люди создают сегодняшнюю историю Харькова.Как знать, возможно, прочитав эту книгу, кто-то испытает чувство гордости за своих знаменитых земляков и посмотрит на Харьков другими глазами.

Владислав Леонидович Карнацевич

Неотсортированное / Энциклопедии / Словари и Энциклопедии