Sprawa Friedlandera odmieniła szczęśliwie jego życie. Dobrym aniołem tej transformacji był Hauptsturmfuhrer Walter Piontek. Ich znajomość nie zaczęła się zachęcająco: pewnego majowego wieczoru Piontek wpadł z hukiem do jego dawnego mieszkania, sponiewierał go okrutnie, a następnie słodkim głosem przedstawił alternatywę: albo w sposób wiarygodny ogłosi w prasie, że Friedlander zamieniał się po atakach epilepsji we Frankensteina, albo umrze. Kiedy lekarz zawahał się, Piontek dodał, że przyjęcie jego propozycji oznacza znaczne pomnożenie finansów zainteresowanego. Więc Weinsberg powiedział „tak” i jego życie się odmieniło. Dzięki protekcji Piontka zyskał nową tożsamość, a na jego konto w domu handlowym „Eichborn i Spółka” wpływała co miesiąc pewna kwota, która — choć niezbyt wysoka — i tak zadowalała nadzwyczaj oszczędnego lekarza. Niestety,
Mock i Anwaldt aż podskoczyli, gdy za drzwiami Winklera rozszczekały się i rozwyły psy.
— Kto tam? — doszło zza lekko uchylonych drzwi.
Mock ograniczył się do pokazania legitymacji — każde słowo utonęłoby w huku psich płuc. Winkler z trudem uspokoił brytany, uwiązał je na smyczy i poprosił do salonu swych niemile widzianych gości. Ci, jak na komendę zapalili papierosy i rozejrzeli się po pomieszczeniu, które bardziej przypominało biuro niż salon. Winkler, niewysoki, rudy mężczyzna około pięćdziesiątki, był modelowym przykładem starego kawalera-pedanta. W kredensie zamiast kieliszków i karafek stały segregatory oprawione w płótno. Każdy miał na grzbiecie starannie wypisane nazwiska pacjentów. Anwaldtowi nasunęła się myśl, że prędzej zawaliłaby się ta nowoczesna bryła domu, niż któryś z segregatorów zmieniłby swoje miejsce. Mock przerwał milczenie.
— Te pieski to dla obrony? — zapytał z uśmiechem wskazując na dogi, przywarte do podłogi i nieufnie obserwujące obcych. Winkler przywiązał je do ciężkiego dębowego stołu.
— Tak — odparł sucho lekarz, otulając się szlafrokiem kąpielowym. — Co panów do mnie sprowadza w ten niedzielny poranek?
Mock zignorował pytanie. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— Do obrony… Tak, tak… A przed kim? Może przed tymi, którzy złamali palce panu doktorowi?
Lekarz zmieszał się i zdrową ręką sięgnął po papierosa. Anwaldt podał mu ogień. Sposób, w jaki się zaciągał, świadczył, że jest to jeden z nielicznych papierosów w jego życiu.
— O co panom chodzi?
— O co panom chodzi? Co panów do mnie sprowadza? — Mock przedrzeźniał Winklera. Nagle podszedł na bezpieczną odległość i wrzasnął:
— Ja tu zadaję pytania, Weinsberg!!!
Doktor ledwie uspokoił psy, które z warczeniem rzuciły się ku policjantowi, omal nie przewracając stołu, do którego były przywiązane. Mock usiadł, odczekał chwilę i ciągnął już spokojnie:
— Nie będę panu zadawał pytań, Weinsberg, jedynie przedstawię nasze żądania. Proszę nam udostępnić wszystkie swoje notatki i materiały dotyczące Isidora Friedlandera.
Lekarz zaczął drżeć mimo prawie materialnych fal upału rozlewających się po nasłonecznionym pokoju.
— Już ich nie mam. Wszystko przekazałem Hauptsturmfuhrerowi Walterowi Piontkowi.
Mock uważnie mu się przyglądał. Po minucie wiedział, że kłamie.
Zbyt często rzucał wzrokiem na swoją zabandażowaną rękę. Mogło to oznaczać albo „ci też zaczną łamać mi palce”, albo „o Boże, co będzie, jeżeli gestapo wróci i zażąda tych materiałów?”. Mock uznał tę drugą możliwość za bliższą prawdy. Położył na stole zawiniątko, które dostał w drukarni. Weinsberg rozerwał paczkę i zaczął kartkować jeszcze niezszytą broszurę. Kościstym palcem przesunął po jednej ze stron. Zbladł.
— Tak, panie Winkler, jest pan na tej liście. Jest to na razie próbny wydruk. Mogę skontaktować się z wydawcą tej broszury i usunąć pańskie nowe czy też prawdziwe nazwisko. Mam to zrobić Weinsberg?
W aucie temperatura była jeszcze o kilka stopni wyższa niż na zewnątrz, czyli wynosiła około 35 stopni Celsjusza. Anwaldt rzucił na tylne siedzenie swoją marynarkę oraz duże, kartonowe pudło oklejone zielonym papierem. Otworzył je. Były tam kopie notatek, artykułów i jedna prymitywnie wytłoczona płyta patefonowa. Napis na pokrywie pudła głosił: „Przypadek epilepsji prognostycznej I. Friedlandera”.
Mock otarł pot z czoła i uprzedził pytanie Anwaldta:
— Jest to lista lekarzy, pielęgniarzy, felczerów, akuszerek i innych sług Hipokratesa pochodzenia żydowskiego. W tych dniach ma się to ukazać.
Anwaldt spojrzał na jedną z końcowych pozycji: Dr Hermann Winkler, Gabitzstrasse 158. — Jest pan w stanie to usunąć?