Podsunął Anwaldtowi pudełko z cygarami. Powoli i metodycznie obciął szczypczykami koniec jednego. Asystent Mocka, Dietmar Krank, postawił przed nimi dzbanek i filiżanki.
— Od czego pan chce zacząć, Anwaldt?
— Herr Kriminaldirektor, mam pewną sugestię…
— Pomińmy tytuły. Nie jestem tak ceremonialny jak baron.
— Oczywiście, jak pan sobie życzy. Dzisiejszą noc spędziłem na czytaniu akt sprawy. Chciałbym wiedzieć, co pan sądzi o takim rozumowaniu: ktoś zrobił z Friedlandera kozia ofiarnego,
— Drogi panie — Mock roześmiał się. Podobał mu się naiwny entuzjazm Anwaldta. — Nieprzeciętne, nadludzkie siły występują u epileptyków dość często, także po ataku. Wszelkie takie zachowania są skutkiem działania pewnych tajemniczych hormonów, o czym szczegółowo informował mnie lekarz Friedlandera, doktor Weinsberg. Nie mam podstaw mu nie ufać.
— Właśnie. Pan mu ufa. A ja nikomu nie ufam. Muszę zobaczyć się z tym lekarzem. Może ktoś kazał mu opowiadać panu o niezwykłych zdolnościach epileptyków, o transie derwiszów i innych tego typu… — Anwaldtowi zabrakło słowa — innych tego typu bzdurach.
Mock pił powoli herbatę.
— Jest pan bardzo kategoryczny, miody człowieku.
Anwaldt wypił jednym haustem pół filiżanki. Za wszelką cenę chciał pokazać dyrektorowi, jak pewnie się czuje w tego typu sprawach. A właśnie pewności siebie bardzo mu brakowało. Zachowywał się w tej chwili jak mały chłopiec, który w nocy zmoczył prześcieradło i rano, po przebudzeniu, nie wie, co ze sobą zrobić. (Zostałem wybrany, jestem wybrańcem, zarobię masę pieniędzy). Wypił do końca herbatę.
— Poproszę o protokół z przesłuchania Friedlandera — starał się nadać swemu głosowi twarde brzmienie.
— Po co panu protokół? — teraz ton Mocka nie był już żartobliwy.
— Pracuje pan w policji od lat i wie pan, że czasem trzeba przesłuchiwanego odpowiednio przydusić. Protokół jest wyretuszowany. Lepiej ja sam powiem panu, jak to było. W końcu to ja go przesłuchiwałem spojrzał w okno i zaczął płynnie zmyślać. — Zapytałem o alibi. Nie miał żadnego. Musiałem go trzepnąć.
— I uwierzył pan człowiekowi szalonemu — zdumienie rozszerzyło oczy Anwaldta — którego poddał pan takiemu szantażowi?
Mock był szczerze rozbawiony. Przyjął wobec Anwaldta postawę Muhlhausa — dobroduszny dziadek głaszcze po głowie fantazjującego wnuka.
— Mało panu? — na ustach rozwinął się ironiczny uśmiech. — Oto mam szaleńca-epileptyka, który, jak twierdzi lekarz, może cudów dokonywać krótko po ataku. Brak alibi, tajemnicze napisy w brulionach. Jeśliby pan, mając takie dane, dalej szukał mordercy, to nigdy nie ukończyłby pan śledztwa. A może równie dociekliwy był pan w Berlinie i w końcu stary von Grappersdorff zesłał pana na prowincję?
— Panie dyrektorze, czy to wszystko pana naprawdę przekonało?
Mock świadomie powoli dawał upust irytacji. Uwielbiał to uczucie: panować nad falami emocji i móc w każdej chwili je uwolnić.
— Prowadzi pan śledztwo, czy sporządza psychologiczną charakterystykę mojej osoby?! — krzyknął. Źle to jednak rozegrał; Anwaldt wcale się nie wystraszył. Mock nie wiedział, że krzyk na niego nie działa. Za często słyszał go w dzieciństwie.
— Przepraszam — rzekł asystent. — Nie chciałem pana urazić.
— Mój synu — Mock rozparł się wygodnie na krześle, bawił się obrączką, a w myślach budował przenikliwą charakterystykę Anwaldta. — Gdybym miał tak cienką skórę, nie mógłbym już blisko 25 lat pracować w policji. — Od razu się spostrzegł, że Anwaldt udaje pokorę.
Zaintrygowało go to do tego stopnia, że postanowił podjąć tę subtelną grę.