Billy i jego żona Walencja leżeli w wielkim małżeńskim łożu jak łyżki w pudełku. Kołysały ich „Magiczne Palce”. Walencji nie trzeba było kołysać, żeby zasnęła. Chrapała niczym piła mechaniczna. Biedna kobieta nie miała już jajników ani macicy. Usunął je znajomy chirurg, współwłaściciel „Świątecznego Zajazdu”.
Była pełnia.
Billy wstał z łóżka w blasku księżyca. Miał wrażenie, że jest świetlisty i upiorny, jakby spowijało go zimne, naelektryzowane futro. Spojrzał w dół na swoje nagie stopy. Były sinożółte.
Billy człapał po korytarzu na pierwszym piętrze wiedząc, że wkrótce porwie go latający talerz. Korytarz był podzielony na pasy ciemności i księżycowego blasku. Światło księżyca wpadało przez drzwi pustych pokojów dwojga dzieci Billy’ego. Nie było już dzieci. Odeszły na zawsze. Billym kierował strach i brak strachu. Strach mówił mu, kiedy stanąć. Brak strachu mówił mu, że można iść dalej. Zatrzymał się.
Potem wszedł do pokoju córki. Wszystkie szuflady były powyciągane. Szafa była pusta. Na środku pokoju leżał stos rzeczy, których nie zdołała zabrać w podróż poślubną. Na parapecie okna stał jej własny aparat telefoniczny typu Księżniczka. Jego małe światełko wpatrywało się w Billy’ego, a potem telefon zadzwonił.
Billy podniósł słuchawkę. Dzwonił jakiś pijak. Billy czuł prawie jego oddech — mieszaninę gazu musztardowego i róż. Pomyłka. Billy odłożył słuchawkę. Na parapecie stała butelka lemoniady. Jej etykietka szczyciła się tym, że płyn nie ma żadnych wartości odżywczych.
Billy zwlókł się na dół na swoich sinożółtych stopach. Wszedł do kuchni, gdzie światło księżyca zwróciło jego uwagę na napoczętą butelkę szampana stojącą na kuchennym stole. To było wszystko, co zostało z przyjęcia w namiocie. Ktoś zakorkował butelkę z powrotem. „Wypij mnie” — zdawała się mówić butelka.
Billy wyciągnął korek palcami. Nie strzeliło. Szampan wywietrzał. Zdarza się.
Spojrzał na zegar nad piecykiem gazowym. Miał jeszcze godzinę do przybycia talerza, poszedł więc do bawialni, potrząsając butelką jak dzwonkiem, i włączył telewizor. Był z lekka obruszany w czasie i oglądał film od końca, a potem jeszcze raz we właściwej kolejności. Film opowiadał o amerykańskich bombowcach z drugiej wojny światowej i o ich dzielnych załogach. Oglądany od tyłu film wyglądał tak:
Amerykańskie samoloty, podziurawione, z rannymi i zabitymi na pokładach, startowały tyłem z lotniska w Anglii. Nad Francją naleciało na nie tyłem kilka niemieckich myśliwców, wysysając pociski i odłamki z niektórych bombowców i członków załogi. To samo zrobiły z zestrzelonymi amerykańskimi samolotami na ziemi, które wzbiły się tyłem w powietrze, zajmując miejsca w szyku.
Bombowce nadleciały tyłem nad płonące niemieckie miasto. Tam otworzyły swoje luki bombowe i wysłały jakieś cudowne promieniowanie magnetyczne, które stłumiło pożary, zebrało je do stalowych pojemników i wciągnęło te pojemniki do brzuchów samolotów. Tam zostały one ułożone w równiutkie rzędy. Niemcy na dole mieli swoje własne cudowne urządzenia. Były to długie stalowe rury, które wysysały odłamki z ciał ludzi i samolotów. Mimo to nadal było kilku rannych Amerykanów i kilka uszkodzonych bombowców. Dopiero nad Francją pojawiły się ponownie niemieckie myśliwce i zrobiły porządek, tak że wszystko było jak nowe.
Po powrocie bombowców do bazy wyładowano z nich stalowe cylindry i odesłano je z powrotem do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie pracujące dzień i noc fabryki rozmontowywały cylindry, rozdzielając ich niebezpieczną zawartość na minerały. Szczególnie wzruszało to, że pracę wykonywały prawie same kobiety. Potem minerały rozsyłano do specjalistów w różnych odległych okolicach. Ich zadaniem było ukryć je pod ziemią w tak sprytny sposób, żeby już nikomu nie zrobiły krzywdy.
Amerykańscy lotnicy oddali swoje mundury i zmienili się w zwykłych uczniaków. I Hitler też zmienił się w niemowlę, jak przypuszczał Billy Pilgrim, choć tego nie było już w filmie. Billy kontynuował tylko myśl filmu. Wszyscy zmienili się w dzieci i cała ludzkość bez wyjątku brała udział w biologicznym spisku, aby wydać parę doskonałych ludzi — Adama i Ewę.
Billy obejrzał film wojenny od końca do początku, potem od początku do końca, a potem był już czas, aby wyjść do ogródka na spotkanie latającego talerza. Wyszedł więc na dwór, miażdżąc swoimi sinożółtymi stopami wilgotną sałatę trawnika. Przystanął i pociągnął łyk szampana bez gazu. Smakował jak lemoniada. Billy nie podnosił wzroku w górę, chociaż wiedział, że jest tam latający talerz z Tralfamadorii. Zdąży go sobie obejrzeć z zewnątrz i od wewnątrz, zdąży też obejrzeć planetę, z której przyleciał, zdąży.
Usłyszał w górze coś jakby melodyjny krzyk sowy, tylko że to nie była wcale muzykalna sowa. Był to latający talerz z Tralfamadorii, który poruszał się zarazem w czasie i przestrzeni i dlatego wyłonił się przed Billym jakby z nicości. Gdzieś w oddali słychać było ujadanie dużego psa.