Za najwyższy stopień wtajemniczenia w klanie skradających się, którzy nauczyli Fandorina sztuki kierowania swoim duchem i ciałem, uważano opanowanie triku nazywanego lotem jastrzębia. Erast Pietrowicz niejednokrotnie oglądał rysunki w starych rękopisach, gdzie technika tej niewiarygodnej sztuczki była wyjaśniona bardzo szczegółowo. W odległych czasach, kiedy królestwa Kraju Słonecznego Korzenia wiodły ze sobą wielowiekową wojnę, skradający się byli uważani za niepokonanych zwiadowców. Nie sprawiało im kłopotu wspinanie się po pionowych murach, przenikanie do osaczonych twierdz i wykradanie tajemnic obrońców. Jednak znacznie trudniej było wydostać się z powrotem ze zdobytymi informacjami.
Nie zawsze zwiadowca miał dostatecznie dużo czasu, aby opuścić drabinkę sznurową czy chociaż jedwabny sznur. Dlatego wymyślono „lot jastrzębia”.
Instrukcja brzmiała: „Skacz bez wybicia się, tak żeby odległość dzieląca cię do ściany wynosiła dwie stopy, nie więcej i nie mniej. Ciało utrzymuj idealnie prosto. Licz do pięciu, potem biegnij, mocno uderzając nogami o ścianę, dokonaj przewrotu w powietrzu i ląduj, nie zapominając odmówić modlitwy do Buddy Amidy”.
Opowiadano, że dawni mistrzowie potrafili wykonać „lot jastrzębia” z murów o wysokości stu siaku, co wynosi piętnaście sążni, ale Erast Pietrowicz w to nie wierzył. Przy liczeniu do pięciu ciało zdąży przelecieć na odległość najwyżej pięciu-sześciu sążni.
Kończące lot salto najwidoczniej osłabia siłę upadku, ale mimo to mała jest szansa ocalenia, gdy skacze się z wysokości ponad sześciu-siedmiu sążni. Nawet jeśli niesłychanie zwinny skoczek cieszy się szczególną przychylnością Buddy Amidy.
Jednak na sceptycyzm chwila nie była odpowiednia. Z tyłu zbliżały się powolne kroki - panom nihilistom pośpiech nie wydawał się konieczny.
Ile tutaj będzie siaku? - próbował sobie wyobrazić radca stanu.
Nie więcej niż pięćdziesiąt. Dla zwiadowcy w średnim wieku to pestka.
Pamiętając, że skakać należy bez odbicia, wyprostował się i zrobił krok w pustkę.
Wrażenie lotu wydało się Erastowi Pietrowiczowi obrzydliwe.
Żołądek podjął próbę wyjścia przez gardło, a płuca zamarły, nie mając siły wykonać ani wdechu, ani wydechu, ale to wszystko było nieistotne.
Najważniejsze - odliczać.
Na pięć Fandorin z całych sił odepchnął nogi do tyłu, odczuł jak płomień bolące dotknięcia twardej powierzchni i wykonał stosunkowo nieskomplikowaną figurę „atakująca żmija”, nazywaną w europejskich cyrkach podwójnym saltem.
Namu Amida Bucu* [Chwała Buddzie Amida (jap.).] - zdążył
powiedzieć w myśli, zanim przestał cokolwiek widzieć i słyszeć.
Potem przytomność wróciła, ale nie w pełni: było bardzo zimno, nie było czym oddychać i kompletnie nic nie widział. W pierwszej sekundzie wystraszył się, że z powodu braku modlitwy trafił do buddyjskiego Lodowego Piekła, gdzie zawsze jest chłodno i ciemno. Ale w Lodowym Piekle raczej nie znają rosyjskiego, a głuche głosy, dochodzące skądś tam, spod niebios, rozmawiały właśnie w tym języku.
- Szwarc, gdzie on się podział? Jakby się pod ziemię zapadł.
- Tam! - zakrzyczał drugi głos, młodzieńczy i dźwięczny. - W
zaspie leży! Po prostu odleciał dalej.
Dopiero teraz ogłuszony upadkiem Fandorin zrozumiał, że nie zginał i nie oślepł, tylko rzeczywiście leży twarzą w głębokiej zaspie.
Oczy, usta i nawet nos zatkane były śniegiem, dlatego nie mógł oddychać i nic nie widział.
- Idziemy - zdecydowali na górze. - Jeśli nie zdechł, to wszystkie kości sobie połamał.
I pod niebem zapadła cisza.
Wszystkich na pewno nie połamał - to radca stanu zrozumiał, kiedy udało mu się, z początku na czworaka, podnieść z zaspy, a później całkowicie się wyprostować. Czy to wiedza skradających się go uratowała, czy to Budda Amida, ale najpewniej - leżąca w najdogodniejszym miejscu zaspa.
Chwiejąc się, przeciął podwórze, przez bramę wyszedł na Zwonarny zaułek i wpadł wprost w objęcia stójkowego.
- Boże ty mój, zupełnie już zwariowali! - jęknął ten, zobaczywszy oblepionego śniegiem nagiego mężczyznę. - Najpierw strzelają na wiwat zupełnie bez powodu, potem w śniegu kąpią się nagusieńcy! No, dobry panie, prześpisz się za kratą w rewirze.
Erast Pietrowicz jeszcze chwilę chwiał się, uczepiony wyłogów szorstkiego, oszronionego szynelu, po czym powoli zaczął się osuwać na ziemię.
Rozdział dwunasty,
Z przeprowadzką do nowego mieszkania były problemy - policyjni szpiedzy przesiewali Moskwę tak gęstym sitem, że zwracać się o pomoc do sympatyków stało się zbyt niebezpieczne. Spróbuj się domyślić, którzy z nich nie są obserwowani.
Zdecydowali się pozostać na Woroncowym Polu, tym bardziej że pojawił się jeszcze jeden domysł. Jeżeli TG jest tak dobrze poinformowany o planach żandarmów, to po co utrudniać mu kontakty z grupą? Kimkolwiek był ten tajemniczy korespondent, jakiekolwiek miał cele, jasne, że jest sojusznikiem, i to nieocenionym.
Wczorajsza akcja w łaźniach Pietrosowa poszła fatalnie.