Gospodarz rzeczywiście okazał się zdecydowany. Postał chwilkę, o nic nie pytał. Wyjął ze skrzyni jakiś węzełek, wsunął pod kożuch i nie spiesząc się, podreptał ścieżką z powrotem ku Marińskiemu.
To dlatego nikt nie przechodził - zrozumiał Grin. A jeżeli miejscowa policja jest tutaj, to znaczy, że czatuje gdzieś w składach, i to w znacznej sile. Dobrze, że siedział z boku okna, za storą, bo z pewnością wpatruje się w nie kilka lornetek.
Jakby na potwierdzenie tego domysłu, na poddaszu warsztatów zabłysła iskierka. Takie błyski Grin widział już wcześniej, ale nie przywiązywał do nich wagi. Nauka na przyszłość.
Szósta. Pociąg towarowy, w którego składzie znajduje się wagon z barwnikami Łobastowa, już wyruszył do Petersburga. Za pięć minut wyjedzie pospiesznym Julia. Sniegir sprawdzi, czy odjechała, i powróci tutaj.
Rzecz jasna, ona odjedzie, dlaczego miałaby nie odjechać? Prześcignie towarowy i jutro powita go w Petersburgu. Przyjmie worki i partia otrzyma pieniądze. Jeśli dzisiejszej nocy GB zginie, to nie na darmo.
A może i nie zginiemy. Jeszcze zobaczymy. Kto jest uprzedzony, ten jest uzbrojony.
Właśnie, jak z bronią?
Grin zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, że zapas bomb został
w mieszkaniu adwokata, a samymi rewolwerami wiele się nie zdziała.
Dysponują tylko resztką żelatyny eksplodującej i zapalnikami, ale nie mają ani korpusów, ani odłamków.
- Jemiela! - zawołał. - Ubieraj się, jest robota.
Ten oderwał maleńkie oczka od Hrabiego Monte Christo, jedynej książki, jaka znajdowała się w domu.
- Poczekaj, Grinycz, dobra? Tutaj takie rzeczy się dzieją!
Dokończę rozdział.
- Potem. Będzie na to czas.
I Grin wyjaśnił mu sytuację.
- Kupisz w składzie dziesięć puszek tuszonki wieprzowej, dziesięć puszek koncentratu pomidorowego i trzy funty dwucalowych wkrętów. Idź
spokojnie, nie rozglądaj się. Nie ruszą ciebie. Jeśli się mylę i mimo wszystko spróbują cię pochwycić, strzel choć raz, żebym mógł się przygotować.
Nie pomylił się. Jemiela poszedł i wrócił z zakupami, a niedługo przybył Sniegir. Powiedział, że Julia odjechała. W porządku.
Do północy było jeszcze daleko, starczy czasu na przygotowania.
Grin pozwolił Jemieli zagłębić się w zajmującej lekturze przygód hrabiego Monte Christo - palce dryblasa były zbyt grube do tak delikatnej pracy -
a do pomocy wziął Sniegira.
Najpierw otworzyli wszystkie dwadzieścia konserw nożem, zawartość wyrzucili do wiadra na odpadki. Puszki z mięsem miały po pół kilograma, a pomidorowe były o połowę mniejsze. Grin rozpoczął od węższych. Zapełnił
je do połowy masą wybuchową - więcej nie miał, ale to nic, wystarczy i tego. Ostrożnie wsunął szklane rurki zapalników chemicznych. Zasada działania była prosta: w chwili połączenia się masy zapalającej i masy wybuchowej następowała eksplozja o ogromnej sile niszczenia. Teraz potrzebna była szczególna ostrożność. Ilu towarzyszy wysadziło się w powietrze, zaczepiwszy delikatnym szkłem o metaliczny korpus!
Sniegir patrzył, tłumiąc dech. Uczył się. Ostrożnie wcisnął rurki w żelatynową masę, po czym Grin przygiął z powrotem wcześniej odchyloną pokrywkę i wstawił wąską puszkę w blaszankę po wieprzowinie. Pasowała prawie idealnie. W odstęp między ściankami puszek wsypał wkręty, ile tylko się zmieściło. Teraz pozostało tylko zamknąć pokrywę zewnętrznej puszki i bomba będzie gotowa. Przy uderzeniu szklana rureczka pęknie, wybuch zniszczy cienkie ścianki i wkręty zamienią się w śmiercionośne odłamki. Sprawdzono nieraz - działa doskonale. Jest tylko jeden feler: zasięg odłamków sięga trzydziestu metrów, a więc łatwo samemu się poranić. Ale na to Grin miał swoje sposoby.
O północy - to wspaniale.
Żeby tylko się nie rozmyślili i nie rozpoczęli wcześniej.
- Co to za gnida, ten Villefort! - wymamrotał Jemiela, przewracając stroniczkę. - Zupełnie jak nasi sędziowie.
O jedenastej zgasili światło. Niech policja myśli, że poszli spać.
Pojedynczo, za każdym razem uchylając drzwi na minimalną szerokość, wysunęli się na podwórko, zaczaili przy płotku.
Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności i mogli zobaczyć, jak na kwadrans przed północą po białym pustkowiu zaczęły szparko nadciągać do budki bezszelestne cienie.
Zatrzymały się, tworząc szczelny krąg, na oko jakieś dziesięć kroków przed płotkiem. Ilu ich jest! Ale to nawet lepiej. Będzie większe zamieszanie. Na wprost, na ścieżce, cienie zebrały się w dużą grupę.
Słychać było szepty, pobrzękiwania.
Kiedy grupa ruszyła ku furtce, Grin rozkazał:
- Czas.
Rzucił w nadciągającą grupę puszkę, zaraz za nią drugą i upadł
twarzą w śnieg, zakrywając uszy. Od podwójnego łoskotu i tak mocno ucierpiały bębenki. A z lewej i prawej dobiegł go także huk wybuchów: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. To Jemiela i Sniegir rzucili bomby.
Natychmiast po detonacjach podnieśli się i ruszyli biegiem naprzód, dopóki policjanci oślepieni byli ogniem wybuchów i ogłuszeni falą uderzeniową.
Przeskakując przez rozpostarte na dróżce ciała, Grin zdziwił się, że zszyty bok i złamane żebro zupełnie go nie bolą. Co znaczy zaufanie okazane wewnętrznym siłom organizmu!