- Bez żartów! - powiedział Grin. - Zastrzelę.
Wartownik pospiesznie podniósł drugą rękę, ale Atut i tak do niego strzelił. Kula trafiła w sam środek twarzy. Miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się nos, stało się czarnoczerwoną plamą, a sam wartownik, dziwacznie westchnąwszy, przewrócił się na wznak i uderzył
rozpostartymi rękoma o ziemię.
Atut złapał ekspedytora za kołnierz szynela, powlókł w tył
karety.
- Chcesz żyć, furażko, otwieraj!
- Nie mogę, nie mam klucza - białymi z przerażenia ustami wybełkotał urzędnik.
Wtedy Atut wypalił mu w czoło, dał krok nad trupem i dwiema kulami odstrzelił opieczętowany zamek. Wewnątrz było sześć worków, tak jak obiecano. Na drzwiczkach Grin pospiesznie rękojeścią colta wydrapał
„GB”. Niech wiedzą.
Kiedy przeładowywali zdobycz do sań, spytał w biegu:
- Po co go zabiłeś? Przecież się poddał.
- Kto może rozpoznać Atuta, nie zostanie żywy - wycedził przez zęby „specjalista”, zarzucając kolejny worek na ramię. Kiedy to usłyszał
woźnica, ciągle jeszcze siedzący w kucki, przestał wyć i zgięty w pół
szybko uciekł. Atut zrzucił swój ładunek, wystrzelił za nim, nie trafił, lecz powtórzyć już nie zdążył - Grin wybił mu broń.
- Ty co?! - Bandyta złapał się za bolący nadgarstek. - Przecież on wezwie policję!
- Co za różnica! Wszystko zrobiliśmy. Sygnał.
Atut zaklął i przeciągle gwizdnął trzy razy. Strzelanina w ślepej uliczce natychmiast utraciła połowę swej mocy - gwizd oznaczał, że można się zmywać.
Koń z miejsca ruszył galopem, zastukał kolczastymi podkowami i śmigłe sanie, niemal nieobciążone papierowym ładunkiem, pomknęły po oblodzonej jezdni.
Grin obejrzał się.
Na ziemi pozostało kilka bezkształtnych ciemnych wzgórków. Ku nim wyciągają pyski osierocone wierzchowce. Pusta kareta z otwartymi drzwiami. Zegar nad apteką. Dwanaście po szóstej. Zatem eks nie trwał
nawet trzech minut.
Zajazd stał przy błotnistym, ponurym placu, sąsiadującym z bazarem Korzennym. „Indie” okazały się długim, parterowym budynkiem, niepokaźnym, za to z dobrymi stajniami i własnymi magazynami. Tutaj zatrzymywali się handlarze, przyjeżdżający do Moskwy po cynamon, wanilię, pachnące goździki, kardamon. Cały rejon Korzennego nasycony był
odurzającymi cudzoziemskimi aromatami i jeśli zamknęło się oczy, aby nie widzieć żółtych od końskiego moczu zasp i wiejskich domeczków o krzywych ścianach, to łatwo można było sobie wyobrazić, że tutaj naprawdę są Indie: kołyszą się pyszne palmy, z gracją maszerują słonie, a niebo nie jest szarobiałe, moskiewskie, tylko - jak należy - intensywnie niebieskie i bezkresne.
I znowu Atut wszystko dobrze przewidział. Kiedy Grin wszedł do hotelu z dwoma workami, nikt nie zaczął mu się przyglądać. Niesie sobie człowiek próbki towaru - też nowina! Spróbuj się domyślić, że ciemnowłosy subiekt taszczy nie korzenie, tylko nowiutkie asygnaty na dwieście tysięcy - kiedy zjechali już z Niemieckiej, Grin ukrył łąkowe orły i doczepione plomby w zwykłych zgrzebnych workach.
Julia, dziwnie wyglądająca w taniej sukienczynie z drap des dames, ze związanymi w prostacki węzeł włosami, rzuciła mu się na szyję, owiała gorącym oddechem, wymruczała:
- Dzięki Bogu, żywy... Tak się denerwowałam, tak się trzęsłam...
To pieniądze, tak? A więc wszystko poszło dobrze? A jak nasi? Cali? Gdzie Atut?
Grin miał czas się przygotować i szybkie, łaskoczące pocałunki wytrzymał bez drgnienia. Okazało się, że to całkiem możliwe.
- Pilnuje - odpowiedział spokojnie. - Teraz przyniosę jeszcze dwa, on dwa, i to już wszystko.
Kiedy wrócili z pozostałymi czterema workami, Julia tak samo zaczęła obsypywać pocałunkami Atuta i Grin ostatecznie się upewnił, że niebezpieczeństwo oczarowania minęło. Już nie uda się go oszołomić, jego wola wytrzyma i taką próbę.
- Będzie pan przeliczał? - zapytał Atut. - Czy wybierze dwa dowolne? Cztery odniesiemy do sań i odjadę.
- Nie, nie! - krzyknęła Julia, jeszcze raz cmoknęła kochanka w usta i skierowała się ku oknu. - Wiedziałam, że wszystko pójdzie dobrze.
Patrzcie, trzymam za oknem butelkę cliqeau. Trzeba wypić po lampce.
Atut podszedł do leżących worków. Z rozmachem kopnął czubkiem buta jeden, potem drugi, jakby sprawdzając, czy zostały uczciwie napchane. Potem odwrócił się trochę i tak samo sprężyście, ale z potrojoną siłą, kopnął Grina w pachwinę.
Zaskoczonemu rewolucjoniście na chwilę pociemniało w oczach.
Zgiął się wpół, a wtedy spadł na niego dodatkowy cios - w potylicę. Nagle ujrzał z bliska deski podłogi. Widać upadł.
Potrafił poradzić sobie z bólem, nawet tak silnym. Trzeba zrobić trzy spazmatyczne wdechy, trzy forsowne wydechy i zablokować miejsce bólu w strefie doznań fizycznych. Swego czasu wiele trenował z ogniem (opalał
sobie dłoń, wewnętrzne zgięcie łokcia, miejsca pod kolanem) i w pełni opanował tę trudną sztukę.
Ale kopniaki spadały na niego jak grad - na żebra, na ręce, na głowę.
- Zabiję ciebie, łajdaku - pomstował Atut. - Rozmażę na łajno!
Myślisz, że znalazłeś sobie frajera?!