Pożarski podszedł nagle do nihilisty, chwycił go mocno za barki i powoli, równomiernie, jakby wbijał gwoździe, zaczął mówić:
- Pan, Sielezniow, nie będzie miał procesu bohatera, w którym zakochują się damulki na sali. Pierwsi naplują na pana zgorszeni towarzysze, widząc w panu zdrajcę i łajdaka, który splamił światły ideał
rewolucji.
Aresztant jak urzeczony patrzył z dołu na mówiącego.
- Teraz przedstawię panu inną możliwość. - Książę zdjął ręce z ramion Sielezniowa, podsunął krzesło i usiadł, zgrabnie zakładając nogę na nogę. - Pan jest człowiekiem odważnym, wesołym, niepohamowanym. Na co panu wiązać się z tymi smętnymi męczennikami, nudnymi towarzyszami rewolucyjnej walki? Oni są jak pszczoły, które muszą się zbierać w rój i żyć według zasad, a pan jest samotnikiem, panem samego siebie, i prawa też ma własne. Niech pan się przyzna, przecież w głębi duszy pan nimi gardzi. Oni są panu obcy. Podoba się panu zabawa w Robin Hooda i szeryfa, narażanie życia, wodzenie policji za nos. I ja zaproponuję panu grę ciekawszą i bardziej ryzykowną niż rewolucyjna. Teraz jest pan marionetką w rękach partyjnych teoretyków, którzy piją kawę ze śmietanką w Genewie i Zurychu, gdy tymczasem durnie - pańskiego pokroju - przelewają krew na moskiewskich jezdniach. Proponuję, aby pan sam manipulował kukiełkami i pociągał za niteczki całej tej wilczej zgrai. Zapewniam, będzie pan miał
prawdziwą frajdę.
- Ja będę ciągnął za ich niteczki, a pan za moje? - spytał
ochryple Sielezniow.
- Myślałby kto, że pana można utrzymać na niteczkach! - zaśmiał
się Pożarski. - Przeciwnie, będę całkowicie zależny od pana. Stawiam na pana wysoką stawkę, gram va banque. Jeśli pan się urwie, moja kariera będzie skończona. Widzi pan, Sielezniow, jestem z panem absolutnie szczery. A przy okazji, jaki ma pan rewolucyjny pseudonim?
- Rachmet.
- No, a dla mnie pań będzie... załóżmy, Gwidonem.
- Dlaczego Gwidonem? - Sielezniow zmarszczył się zakłopotany, jakby już wcale nie pojmował sensu zachodzących wydarzeń.
- A dlatego, że będzie pan leciał z wyspy Bujana do mnie, do carstwa sławnego Sałtana, to jako komar, to jako mucha, to jako trzmiel.
Nagle Erast Pietrowicz zrozumiał, że już po werbunku. Niewidoczna granica została przekroczona, zanim padło słowo „tak”.
Dalej rzeczywiście wszystko poszło błyskawicznie, w ciągu niespełna kilku minut.
Z początku Rachmet jakby od niechcenia odpowiadał na szybko padające pytania przesłuchującego wirtuoza. Pozornie lekceważącym tonem podał skład zespołu Grupy Bojowej (okazało się, że ich jest tylko czterech: dowódca o pseudonimie „Grin”, Jemiela, Sniegir i sam Rachmet).
Potem wystawił każdemu jaskrawą i soczystą charakterystykę. O przywódcy na przykład powiedział tak: „On jest jak Frankenstein z angielskiej powieści, pół człowiek, pół maszyna. Kiedy mówi albo się porusza, niemalże słychać, jak pobrzękują w nim kółka zębate. Dla Grina wszystko jest tylko czarne albo białe. Nie ma nigdy żadnych wątpliwości”.
Tak samo chętnie, potulnie Rachmet podał adres mieszkania konspiracyjnego i nawet zgodę na dobrowolną współpracę napisał łatwo, od ręki, jak liścik miłosny. Nie wyglądał przy tym na przestraszonego czy skonfundowanego, tylko raczej na zamyślonego, jak człowiek, który odkrywa dla siebie nowe, nieoczekiwane horyzonty, jeszcze nie w pełni oswojony z krajobrazem, który dopiero co dostrzegł.
- Niech pan idzie, Gwidon - powiedział Pożarski, mocno ściskając mu rękę. - Pańskie zadanie: odnaleźć Grina i oddać go w nasze ręce.
Problem trudny, ale na pańskie siły. I niech się pan nie boi, że pana oszukamy. Jest pan teraz dla nas najważniejszym człowiekiem, będziemy się za pana modlić. Łączność - tak jak się umówiliśmy. Z Bogiem. A jeśli nie wierzy pan w Boga, to pomyślnych wiatrów.
Ledwo za byłym terrorystą Rachmetem, świeżo upieczonym współpracownikiem Gwidonem, zamknęły się drzwi, Burlajew rzekł z przekonaniem:
- Ucieknie. Nie rozkaże pan posłać za nim paru dobrych szpicli?
- W żadnym razie. - Książę pokiwał głową i ziewnął. - Po pierwsze, szpicli mogą zauważyć i przez nas wpadnie. A po drugie, nie będziemy obrażać naszego komarzątka brakiem zaufania. Znam tę rasę.
Współpracować będzie nie ze strachu, tylko dla honoru, z fantazją i natchnieniem. Dopóki nie osłabnie świeżość wrażeń. Najważniejsze, panowie, to nie przegapić momentu, kiedy nasz Gwidon nagle zauważy - a zauważy na pewno - że jeszcze pikantniej będzie dopuścić się podwójnej zdrady, to jest, gdy zechce pociągać za nitki obu marionetek, policjanta i rewolucjonisty, stać się głównym manipulatorem. I wtedy zakończy się nasz walc z Nikołajem Józefowiczem. Trzeba tylko dosłyszeć, kiedy muzyka przestanie grać.