Hasło dał tenże karczmarz - wybił drzwi do szynku, który został
otwarty w zeszłym roku i popsuł mu cały interes. Słysząc trzask i łomot, ludzie się ocknęli, nabrali wigoru.
Wszystko poszło jak należy: podpalili synagogę, przetrząsnęli chałupy, komuś obili boki, kogoś ciągali za pejsy, a pod wieczór, kiedy w lochu szynczku znaleźli ukryte beczki z winem, niektórzy z chłopaków dobrali się do żydowskich dziewczyn.
Wracali jeszcze przed zmrokiem, unosząc pijanych i toboły z dobrem. Zanim się rozeszli, podjęli wspólnie decyzję: nazajutrz nie wolno pracować, ponieważ to grzech zarabiać, kiedy naród tak cierpi. Trzeba znowu pójść za rzekę.
Wieczorem Grin wrócił i nie poznał miasteczka. Wyłamane drzwi, unoszące się wszędzie pierze, zapach spalenizny. Z okien dobiegał kobiecy lament i płacz dzieci. Rodzice ocaleli, przesiedzieli w kamiennej piwnicy, ale w domu panował rozgardiasz: wandale zniszczyli więcej, niż wzięli, a najgorzej obeszli się z księgami - starczyło im energii nawet na to, by wyrywać pojedyncze stronice z wszystkich pięciuset tomów.
Nie mógł patrzeć na ojca bladego, z trzęsącymi się ustami. Aptekę zniszczono z samego rana, żeby dobrać się do spirytusu. Ale nie to było najstraszniejsze. Stary cadyk Biełkin zmarł od ciosu w głowę, a szewcowej Gessie, gdy nie chciała oddać córki, odrąbali siekierą pół twarzy. Jutro tłuszcza przyjdzie znowu. Ludzie zebrali dziewięćset pięćdziesiąt rubli i zanieśli do isprawnika. Ten pieniądze wziął, powiedział, że pojedzie po oddział wojska, i naprawdę wyjechał, lecz do jutrzejszego rana nie zdąży wrócić, więc trzeba będzie przecierpieć.
Grin słuchał, blednąc z dojmującego rozczarowania. Do tego wiodło go przeznaczenie? Nie do ogłuszającego wybuchu, który rozbłyśnie pod kołami pozłacanej karocy i zagrzmi na cały świat, tylko do bezmyślnej śmierci pod kijami pijanej hałastry, w zapadłym miasteczku, wśród tych małych, szarych ludzi, z którymi nic go nie łączy. Nawet nie rozumie ich cudacznej gwary, ponieważ w domu zawsze rozmawiano po rosyjsku. Ich obyczaje wydają mu się dzikie i śmieszne, a oni uważają go za obcego: postrzelonego Żydka, który nie zechciał żyć według starych obyczajów (i co, pytam was, co z tego wyszło?).
Ale głupota i złośliwość świata żądały zemsty; Grin wiedział, że nie ma dla niego wyboru.
Rano na przedmieściu znowu uderzył dzwon i z majdanu ku mostowi ruszył gęsty tłum, znacznie liczniejszy niż dzień wcześniej. Dzisiaj nie śpiewano. Po winie z szynku i aptecznym spirytusie twarze mieli zmięte, lecz zdecydowane. Wielu ciągnęło wózki i taczki. Na przedzie, z ikoną, szedł najważniejszy - Mitrij Kuźmicz, w czerwonej koszuli i nowej czamarce z dobrego sukna.
Wstępując na most, tłum wyciągnął się w szarą wstęgę. Po rzece, taką samą szarą, niepowstrzymaną masą, płynęły dziurawe jak rzeszoto kry.
W odległym końcu mostu, między szynami, stał tyczkowaty Żydek w palcie z podniesionym kołnierzem. Ręce trzymał w kieszeniach, posępny wiatr rozwiewał czarne włosy na jego gołej głowie.
Kiedy przednie szeregi podeszły bliżej, stojący nie wypowiedział
żadnego słowa, tylko wyciągnął prawą rękę. Czerniał w niej ciężki rewolwer.
Ci z przednich szeregów chcieli się zatrzymać, ale ci z tyłu, pozostający w ogonie, nie widzieli rewolweru, napierali i pochód czerni nie zwolnił.
Wtedy brunet wystrzelił ponad głowami. W porannym powietrzu donośnie rozległo się klaśnięcie, echo nad rzeką podchwyciło trzask i wielokrotnie powtórzyło: Krrach! Krrach! Krrach!
Ludzie się zatrzymali.
Brunet nadal nic nie mówił. Jego twarz była poważna i nieruchoma, otwór lufy przesunął się w dół i zajrzał prosto w oczy stojącym na czele.
Z zapałem, roztrącając ludzi łokciami, przez tłum przepchnął się cieśla Jegorsza - łobuz i rozpustnik. Wczoraj cały dzień przeleżał
pijany, nie poszedł bić Żydów i teraz aż dygotał z niecierpliwości.
- Ano, ano - powiedział, podśmiewając się i podkasując rękawy podartego kupieckiego kaftana. - Dyć nie strzeli, zestracha się.
Rewolwer natychmiast odpowiedział na słowa Jegorszy łoskotem i dymem.
Cieśla jęknął i przykucnął, chwytając się za przestrzelone ramię, a czarna lufa kaszlnęła jeszcze czterokrotnie.
Więcej pocisków w bębenku nie było i Grin wyciągnął z lewej kieszeni bombę własnej roboty. Ale nie musiał jej rzucać, ponieważ stał
się cud. Raniony w kolano Mitrij Kuźmicz tak straszliwie zaryczał: „Oj, zabili, prawosławni, zabili!”, że tłum drgnął, zafalował do tyłu, a potem, depcząc się wzajemnie, pobiegł po moście z powrotem ku przedmieściu.
Patrząc na plecy uciekających, Grin po raz pierwszy odczuł, że niewiele pozostało w nim lazuru; jego tonację zdominował stalowoszary.
O zmierzchu przybył isprawnik z plutonem konnej policji i zauważył panujący w miasteczku spokój. Zadziwił się, porozmawiał z Żydami i odwiózł syna aptekarza do więzienia.