Żelazną wolę miał od urodzenia, musiał ją tylko wzmocnić. Opracował zatem dla siebie kurs zwalczania własnych słabości - swoich głównych wrogów.
Lęk wysokości: nocą godzinami spacerował - w przód i w tył - po balustradzie mostu kolejowego, zmuszając się do nieodwracania wzroku od czarnej, oleistej wody.
Obrzydzenie: łowił w lesie żmije i uparcie się wpatrywał we wstrętną, syczącą paszczę, aż sprężysty, plamisty bicz wściekle owijał
się wokół jego gołej ręki.
Nieśmiałość: jeździł do powiatowego miasteczka na jarmarki i śpiewał tam przy muzyce z katarynki, a słuchacze pokładali się ze śmiechu, bo ponury Żydek nie miał ani głosu, ani słuchu.
Trudniej przyszło mu nabyć wielkiej siły fizycznej. Od dziecka miał dobre zdrowie, ale był niezgrabny i drobnej budowy. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu zmuszał się do wysiłku po dziesięć, dwanaście, czternaście godzin dziennie. Ćwiczył według własnej metody, dzieląc mięśnie na potrzebne i zbędne. Na niepotrzebne nie tracił czasu.
Rozpoczął od treningu palców i kontynuował go, aż nauczył się bez problemu zginać między kciukiem i palcem wskazującym nie tylko piątaki, ale nawet trzykopiejkówki. Potem zajął się pięściami - uderzał nimi w calową deskę, rozbijając stawy do krwi, mazał rany jodyną i znowu walił w deskę, dopóki pięści nie obrosły w odciski, a deska nie zaczęła pękać już od pierwszego uderzenia. Kiedy przyszła pora na barki, najął się do młyna, gdzie nosił czteropudowe worki. Brzuch i plecy rozwijał za pomocą gimnastyki francuskiej. Nogi - wykorzystując rower, przy czym zawsze jechał tylko pod górę, a z góry schodził, niosąc rower na plecach.
Najtrudniej było utrzymać czystość moralną.
Grin szybko się oduczył wygód i dogadzania podniebieniu, chociaż matka płakała, kiedy morzył się głodem lub gdy w październikową deszczową noc szedł spać na kryty blachą dach. Jednak odmówić sobie uciech fizycznych w żaden sposób nie potrafił. Nie pomagały ani głodówki, ani stukrotne podciąganie się na patentowanym angielskim drążku. Wreszcie kiedyś zdecydował się wybić klin klinem - wzbudzić w sobie obrzydzenie do życia płciowego. Pojechał do miasteczka i wynajął na dworcu najbardziej nikczemną z wszystkich dziwek. Nie podziałało, odczuł jeszcze większe pożądanie.
Wyszło na to, że pozostaje mu tylko liczyć na siłę woli.
Przez rok i cztery miesiące Grin wystrugiwał z siebie zapałkę.
Jeszcze nie zdecydował, gdzie jest pudełko, o które będzie sądzone mu się otrzeć, ale już wiedział, że bez krwi się nie obejdzie, i przygotował się do tego gruntownie. Nauczył się strzelać do celu bez pudła. Z dwunastu kroków trafiał w maleńki melon nożem, który błyskawicznie wyciągał zza pasa. Przestudiował podręczniki do chemii i przygotował mieszaninę wybuchową podług własnej receptury.
Z drżeniem serca śledził niesłychane polowanie, które zdecydowani aktywiści Narodnej Woli urządzili na samego cara. Samodzierżawca unikał
ich zasadzek, chroniła go jakaś tajemnicza siła, raz po raz zsyłając mu cudowny ratunek.
Grin czekał. Zaczynał się domyślać, cóż to za cudowna siła, lecz na razie bał się jeszcze uwierzyć w takie niewiarygodne szczęście. Czyżby historia wybrała sobie właśnie jego, Grigorija Grynberga? W końcu był
tylko chłopaczkiem, jednym z setek albo nawet i tysięcy dokładnie takich samych junaków, marzących o krótkim życiu płonącej zapałki. Oczekiwanie zakończyło się pewnego marcowego dnia, kiedy zastygła rzeka zatrzeszczała i pokryła się garbami, zwiastującymi rychłe zejście kry.
Pomylił się. Historia wybrała nie jego, lecz innego chłopaczka, o kilka lat starszego. Rzucił bombę, posiekał imperatorowi nogi, a sobie pierś.
Przed śmiercią na chwilę odzyskał zmysły, na pytanie o nazwisko odpowiedział: „Nie znam” - i odszedł, obsypywany przekleństwami przez współczesnych, lecz zasłużywszy na wieczną wdzięczność potomnych.
Los oszukał Grina: okręcił go sobie wokół palca, ale nie porzucił, nie wypuścił z żelaznych objęć, tylko pochwycił
zdezorientowanego, oniemiałego z rozczarowania, i powlókł krętą drogą ku wyznaczonemu celowi.
Pogrom rozpoczął się, kiedy w miasteczku nie było syna aptekarza.
Ogarnięty chciwą, zazdrosną ciekawością, Grin wyjechał na dwa dni do Kijowa, żeby poznać szczegóły śmierci cara - gazety informowały o nich mętnie, kładąc większy nacisk na wiernopoddańcze apele.
W niedzielny poranek na przedmieściu za rzeką, gdzie mieszkali goje, uderzono na alarm. Szynkarz Mitrij Kuźmicz wrócił z Biełocerkowska i potwierdził, że plotka była prawdziwa: imperatora zabili Żydzi. A to znaczy, że można bić mośków i nic za to nie grozi.
Przeszli tłumnie przez most kolejowy, dzielący miasteczko na dwie części, prawosławną i żydowską. Szli statecznie, spokojnie, z chorągwiami i śpiewem. Rabinowi, dyrektorowi żydowskiej szkoły i targowemu staroście, którzy wyszli im na spotkanie, nic nie zrobili, ale słuchać ich nie chcieli. Po prostu odsunęli na bok i rozbiegli się po cichych uliczkach, ślepo wytrzeszczających zamknięte okiennice. Długo się przymierzali -
brakowało bodźca, żeby otwarły się dusze.