- Dobrze, nie będziemy się spieszyć. W takim razie spróbujmy wzajemnie poznać się bliżej. Ja nauczę pana gibkości, a pan mnie - sztuki odgadywania. Pasuje?
Fandorin pomyślał chwilą i przytaknął.
- Świetnie. Proponuję przejść na ty, a wieczorem przypieczętujemy to bruderszaftem. - Książę się rozjaśnił. - No więc jak? „Ty” i „Erast”?
- „Ty” i „Gleb” - zgodził się Erast Pietrowicz.
- Przyjaciele nazywają mnie Glebik. - Świeżo upieczony oberpolicmajster uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Cóż, Eraście, do wieczora. Muszę niedługo wyjechać w pilnej sprawie.
Fandorin wstał i podał rękę, ale nie spieszył się z odejściem.
- Co z poszukiwaniami Grina? Czyżbyśmy n-niczego nie zamierzali zorganizować? Wydaje się, że ty, Gleb - radcy stanu z trudem przeszło to przez gardło - mówiłeś, że będziemy „snuć intrygi”?
- O to się nie martw - odpowiedział Pożarski z uśmiechem Wasylisy Przemądrej, tłumaczącej Iwanowi Carewiczowi, że ranek jest mądrzejszy od wieczora. - Spotkanie, na które się spieszę, pomoże ostatecznie położyć kres sprawie GB.
Porażony tym ostatnim ciosem, Fandorin nic więcej nie powiedział, jedynie skinął smętnie głową na pożegnanie.
Zszedł po schodach ciężkim krokiem, powoli przeciął westybul, narzucił szubę i wyszedł na bulwar, melancholijnie machając cylindrem.
Jednak wystarczyło, że trochę się oddalił od żółtego budynku z białymi kolumnami, a w jego zachowaniu zaszła diametralna zmiana. Nagle wybiegł na jezdnię i machnął ręką, zatrzymując pierwszego fiakra.
- Dokąd pan poleci, ekscelencjo? - wykrzyknął junacko siwobrody włodzimierzanin, dojrzawszy pod rozpiętą szubą błyszczący krzyż orderu. -
Dowiozę w jak najlepszym stanie!
Ważna persona nie siadała, a z jakiegoś powodu lustrowała konika
- mocnego, ładnego, kudłatego, uderzyła czubkiem buta w wieniec sań.
- A po ile teraz taki zaprzęg?
Fiakier nie zdziwił się, ponieważ powoził w Moskwie nie pierwszy rok i napatrzył się różnych oryginałów. Zresztą tacy zazwyczaj dawali bardziej szczodre napiwki.
- Liczę, że z pięć setek rubelków, wasza wysokość - przesadził, rzecz jasna, dorzuciwszy sporo dla powagi.
I wtedy jaśnie pan rzeczywiście się wygłupił. Wyjął z kieszeni złoty zegarek na złotym łańcuszku.
- To diamentowy breguet, jego najniższa cena - t-tysiąc rubli.
Zabieraj, a sanie z koniem zostaw mnie.
Woźnica wytrzeszczył oczy i rozdziawił usta, jak zaczarowany patrząc na jaskrawe iskierki, które w słońcu zatańczyły po złocie.
- Szybciej myśl! - krzyknął zwariowany generał. - Bo d-drugiego zatrzymam.
Dryndziarz złapał bregueta i wsunął go w usta, za policzek, choć łańcuch się nie mieścił, zwisając na brodzie. Wylazł z sań, rzucił bat, ryżego konia klepnął na pożegnanie po zadzie i rzucił się do ucieczki.
- Stój! - krzyknął za nim dziwaczny pan. Widać rozmyślił się. -
Wróć!
Woźnica z miną skazańca przydreptał z powrotem ku saniom, ale łupu zza policzka na razie nie wyjmował, miał jeszcze nadzieję.
- M-m-m, mymym, mamy mymy mummum mummy mumy, mo mamomu mumy -
wymuczał z wyrzutem, co oznaczało: „Grzech, panie, takie żarty sobie z ludzi stroić, choć na wódkę dajcie”.
- Cz-czekaj, jeszcze się zamienimy - zaproponował słaby na umyśle. - Twoją burkę i rękawice na moją szubę. I czapkę też zdejmuj.
Włożył niechlujny barani kożuch, uszankę z owczej skóry, a dryndziarzowi rzucił bobrowe futro z sukiennym wierzchem, a na głowę nasadził krzywo zamszowy cylinder. Potem warknął:
- Koniec. Żeby tu więcej n-noga twoja nie postała!
Dryndziarz podwinął poły za długiej na niego szuby i pognał przez bulwar na drugą stronę, tupiąc łatanymi walonkami, aż łańcuch złotą nitką kołysał się mu przy uchu.
Fandorin usadowił się w saniach, pocmokał na konia, żeby się nie denerwował, i zaczął czekać.
Pięć minut później z podwórza domu oberpolicmajstra zajechał na podjazd kryty ekwipaż. Pojawił się Pożarski z bukietem herbacianych róż i wskoczył do karety, która natychmiast ruszyła. Jej śladem pojechały sanie, w których siedzieli dwaj mężczyźni, od dawna już znani Erastowi Pietrowiczowi.
Radca stanu chwilę odczekał, po czym zawadiacko gwizdnął.
- Nno, leniwa! Wio! - huknął.
I ruda kobyła wstrząsnęła wyczesaną grzywą, zadzwoniła dzwoneczkami i zastukała kopytami po bruku.
Pojechali, jak się później okazało, na Dworzec Nikołajewski.
Tam Pożarski wyskoczył z karety, poprawił bukiet i lekko przeskakując stopnie, wbiegł na dworcowe schody. Ochrona poszła jego śladem, utrzymując zwykły dystans.
Wtedy domniemany dryndziarz wylazł z sań. Niby spacerując, zbliżył się do powozu i pochylił się, by podnieść upuszczoną rękawicę.
Nie od razu się wyprostował - spode łba rozejrzał się dokoła i nagle bardzo silnym, lecz prawie niewidocznym z powodu wielkiej prędkości ciosem pięści przełamał wzmocniony resor. Kareta zadrżała, trochę się przekrzywiła. Woźnica, zaniepokojony, spojrzał z kozła, ale niczego podejrzanego nie zauważył, jako że Fandorin już się wyprostował i patrzył
w inną stronę.