Miał rację. Stary Gwyhren, zwany przez miejscowych górali Białą Ścianą, a przez aherów Gwyhhrenh-omer-gaaranaa, czyli Ojcem Lodu, był największym lodowcem na Północy. Brał swój początek gdzieś pośród szczytów ośmiomilowych gór Wielkiego Grzbietu i sunął na południowy zachód, z arogancją sugerującą, że w razie potrzeby utoruje sobie drogę siłą. Wypełniał całkowicie dno rozległej doliny, zamkniętej między potężnymi szczytami, po czym wylewał się z niej pięćdziesięciomilowym jęzorem lodu, wpadającym do jeziora Doranth.
W tym rejonie gór lodowiec stanowił granicę, o którą oparła się meekhańska ekspansja na północ. Za nim zaczynały się ziemie aherów i tych nielicznych klanów górali, które za żadną cenę nie chciały się poddać imperialnemu zwierzchnictwu. Stanowił zresztą granicę wyjątkowo szczelną i bezpieczną. Stary Gwyhren miał w najszerszym miejscu ponad osiem mil szerokości, a jego poprzecinany szczelinami i pęknięciami grzbiet był śmiertelną pułapką nawet dla najbardziej doświadczonych górali. Niektórzy magowie twierdzili, że lodowiec zahacza po drodze o potężne źródło Mocy, aspektowane przez Ciemność, inni wspominali o Uroczysku, przykrytym rzeką lodu. Nieważne, jaką tajemnicę skrywał – przechodzenie go uważano za objaw szaleństwa. Dlatego ziemie na południe od lodowca uchodziły za tereny bardzo spokojne. Przynajmniej do czasu pojawienia się Shadoree.
— Dobra. — Kenneth postanowił przerwać przedłużające się milczenie. — Nie pytam, czy to robią, bo najwyraźniej przełażą przez Starego Gwyhrena jak przez ślizgawkę. Pytam, w którym miejscu?
— Zaraz przy wylocie z doliny. — Velergorf najwyraźniej zdążył już oswoić się z tą myślą. — Tam jest najwęziej. Zresztą, jak się zastanowić, to tam właśnie szli.
— Też tak myślę. Andan! — Kenneth odwrócił się do krępego dziesiętnika. — Zbierz te haki, liny i czekany.
Podoficer zawahał się.
— Pójdziemy na drugą stronę?
— Tak. Klan najwyraźniej jakoś dogaduje się z aherami. Gdy ta grupa nie wróci, przeniosą się gdzie indziej i ukryją. Potem przyjdzie zima i znów będziemy mogli tylko czekać na kolejne Koory-Amenesc. — Porucznik zacisnął wargi w wąską kreskę. — Nie dopuszczę do tego.
— Taaa jest. — Młodszy dziesiętnik uśmiechnął się lekko. Kenneth nawet nie mrugnął.
— Co jeszcze znalazłeś?
Andan spoważniał.
— To, co zostało z rodziny rymarza z Handerkeh. Jeśli poćwiartuje się dorosłego chłopa, dwie baby i czworo dzieci, to akurat zmieszczą się w takich worach, jak te tam.
Powiedział to wszystko szybko, cicho, przez zaciśnięte zęby. Kenneth zaklął. Gdy kilka dni temu znaleziono przewrócony wóz i ślady krwi, wszyscy mieli nadzieję, jakkolwiek by to brzmiało, że rodzina z Handerkeh padła ofiarą zwykłych zbójów. Tacy rzadko mordowali kobiety i dzieci.
— Będziemy musieli też spalić ich ciała.
— Tak jest, panie poruczniku. — Velergorf skinął głową. — Ale rozpalimy osobny stos.
— Zgadzam się. — Kenneth nagle poczuł się zmęczony i bardzo zły. — Varhenn, masz tego śniegoszczura, który próbował cię wczoraj capnąć?
— Tak, panie poruczniku.
— Więc chodźmy do jeńców.
Więźniów było dwóch, niskich, krępych i przygarbionych. Leżeli na śniegu, powiązani tak, że ledwo mogli się ruszać. Obaj mieli cofnięte czoła, płaskie nosy i szerokie kości policzkowe. Gdyby nie wyraźna różnica wieku, mogliby uchodzić za braci bliźniaków. Na widok podchodzącego dowódcy żołnierz pilnujący więźniów wyprostował się i kopnął starszego Shadoree, który właśnie podpełzł i najwyraźniej zamierzał ugryźć go w nogę. Ten zakwilił cicho, a później wybuchnął zawodzącym śmiechem. Młodszy jeniec, dzieciak jeszcze, uśmiechnął się drwiąco, pokazując kilka spiłowanych w szpic zębów.
— Na, poscęściło sie wam pieski. Kcecie kość? — powiedział.
Spojrzał im w oczy i urwał. Potem uciekł wzrokiem w bok. Otaczał go intensywny, mdlący zapach. Kenneth skrzywił się.
— Co tak śmierdzi?
— Pewnie barani łój, panie poruczniku — odezwał się pilnujący ich strażnik. — Cali się nim wysmarowali.
— Łój? Łój! Łóóóóój!!! — rozdarł się starszy więzień. Utkwił w nich szalone spojrzenie i wysyczał: — Łój z małej owieczki, co nigdy wełny nie dawała. Ciepły i sssłodki.
Żołnierz otworzył usta i zbladł. Potem nagłym ruchem wyrwał zza pasa topór i zamierzył się na leżącego.
— Dość! — Kenneth szczeknął rozkaz w ostatniej chwili. — Jeszcze nie teraz.
— Ale panie poruczniku…
— Powiedziałem, jeszcze nie teraz, strażniku. On musi najpierw ze mną porozmawiać.
Młodszy jeniec przekręcił się na bok i usiłował splunąć mu na buty. Pozycja jednak była niewygodna i tylko obślinił sobie brodę. Oficer spojrzał na niego z góry.
— Widzę, że ty ciągle nie rozumiesz. Ja nie chcę niczego się od ciebie dowiedzieć. Wiem wszystko, co powinienem.