Varhenn Velergorf, siwowłosy i wąsaty, w krótkiej kolczudze, skórzanych portkach i kosmatej baranicy narzuconej na grzbiet, wyglądał jak zbir. Na policzkach, czole i grzbietach dłoni miał niebieskie, siwe i czarne plemienne tatuaże. Przypominający katowskie narzędzie topór, z długą na dziesięć cali brodą, trzymał przerzucony niedbale przez ramię. Żeleźce ciągle lepiło się od krwi. Wyglądamy, psiakrew, gorzej niż banda zbójców, pomyślał Kenneth. Nic dziwnego, że każą nam się okrzykiwać przy każdym spotkaniu.
— Andan — zwrócił się najpierw do młodszego dziesiętnika. — Zrobisz zbiórkę. Chcę powiedzieć parę słów. Potem przeszukasz rzeczy Shadoree. Może dowiemy się, gdzie szli.
Dziesiętnik wykonał coś, co od biedy mogło uchodzić za salut.
— Taaa jest. A czarownik?
Oficer skrzywił się.
— Nie będę na niego czekał. Wie nie więcej niż my i sprawia same kłopoty. Nie po to kazałem Berghowi trzymać go z daleka, żeby teraz czekać na jaśnie wielmożnego mistrza — stwierdził z przekąsem. — Aha, Andan, żadnego obcinania uszu, nie tym skurwysynom.
— Jasne.
— Biegiem!
Krępy podoficer potruchtał do żołnierzy. Kenneth odwrócił się do Velergorfa.
— Gdy Andan skończy, wyślesz kilku ludzi, żeby przygotowali na skraju lasu duży stos.
— Tak jest.
— Potem przesłuchamy tych dwóch. A co do zbiórki… Pamiętasz o mojej prośbie?
Siwowłosy dziesiętnik uśmiechnął się lekko.
— Pamiętam, panie poruczniku.
— No to nadstawiaj uszu.
Kenneth odwrócił się, spoglądając w kierunku zachodzącego słońca. Z tej strony hala ciągle wyglądała czysto i spokojnie. W ależ straszne gówno wdepnęliśmy, pomyślał. Zanim sprawa się skończy, ubabrzemy się po same uszy.
Kilkanaście kroków za nim Andan skończył ustawiać oddział w szeregu. Siedemnastu żołnierzy – malownicza zbieranina, wyposażona w imponującą kolekcję pancerzy, hełmów, tarcz i najróżniejszego uzbrojenia zaczepnego. Tylko trzech zadało sobie trud założenia płaszczy ze znakami Górskiej Straży. Porucznik ruszył w ich stronę.
Wiedział, że sam nie wygląda lepiej. Nosił futrzany kubrak narzucony na koszulę z surowego sukna, solidne buty i spodnie ze skóry młodej foki uszyte, aherską modą, sierścią do wewnątrz. Do tego połatana kolczuga, prosty hełm, długi miecz i okrągła tarcza ze spiczastym umbem. Gdyby nie jasnoszary płaszcz z wyszytymi na przodzie dwoma szóstkami i stylizowanym łbem wessyrskiego owczarka – symbolem Górskiej Straży – nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby go za cesarskiego żołnierza.
Górska Straż była jedną z tych jednostek Cesarstwa Meekhańskiego, której historia sięgała przedmeekhańskich czasów. Zanim Imperium oparło się w marszu na północ o góry Ansar Kirreh, ziemiami tymi władała luźna liga plemion wessyrskich, których główną siłą były właśnie oddziały bitnych górali, zwane Górską Strażą. W trakcie wojny z Meekhanem znający teren jak własną kieszeń strażnicy nie raz i nie dwa utarli nosa imperialnej piechocie, budząc niechętny podziw i uznanie napastników. Po sześciu latach wojna zakończyła się objęciem przez Imperium protektoratu nad ziemiami między rzeką Vanawen a łańcuchem górskim, zwanym Wielkim Grzbietem. Przez następne kilkadziesiąt lat protektorat łagodnie przeszedł w pełną aneksję. Stało się to dzięki dość rozsądnej polityce Imperium, które przyznało tubylcom pełnię praw, przysługujących rodowitym Meekhańczykom, i nie wtrącało się za bardzo do miejscowych zwyczajów i tradycji. Niejako przy okazji słynąca z pragmatyzmu imperialna armia przyjęła na swój żołd Górską Straż, doceniając jej wartość i zalety. W terenie pozbawionym utwardzonych dróg, na górskich ścieżkach, w wąskich kotlinach i na wietrznych szczytach strażnicy okazali się po prostu lepsi od regularnej ciężkiej piechoty. Pozwolono im nawet zachować pierwotny podział na oddziały, liczące po stu i tysiąc ludzi, zwane już jednak, zgodnie z meekhańską terminologią, kompaniami i pułkami. W porównaniu z liczącymi dwanaście dwustuosobowych kompanii pułkami meekhańskiej piechoty oddziały Górskiej Straży były mniejsze, ale szybsze i znacznie ruchliwsze. Idealne do górskich potyczek. Strażnicy rekrutowali żołnierzy z miejscowych górali, pozwalając każdemu zachować własne uzbrojenie i stosować ulubiony styl walki, bo w tych okolicach rzadko ścierano się w szyku, zwartymi oddziałami, tarcza przy tarczy. W rezultacie przeciętny oddział Straży wyglądał jak banda zbójów. A porucznik Kenneth-lyw-Darawyt właśnie stanął przed takim oddziałem.
— Baczność! — Dziesiętnik Andan-keyr-Treffer miał, jak na swój wzrost, imponujący głos. Szereg wyprężył się, w mniej lub bardziej udany sposób parodiując pozycję zasadniczą.