— Czyli co? Mam doprowadzić do tego, żebyśmy stali się tak znani jak Czarne Portki? To może mi zająć resztę życia. Dość krótkiego zresztą, jeśli będę się usilnie starał…
— Nie, panie poruczniku. Na początek wystarczy pokazać im, że mogą panu zaufać. Że zna się pan na robocie i nie dostał stopnia dzięki stryjowi w sztabie.
— Myślałem, że nieźle mi idzie.
— Tak. Kiedy wydał pan rozkaz, żeby podzielić kompanię i przejść nocą przez przełęcz Call-Ander, myślałem, że to największa głupota. O tej porze roku powinno tam już być śniegu po szyję. Bez psów i sań mogliśmy ugrzęznąć. Ale tam śniegu było tyle, jakby się kozioł zebździł. Potem kazał nam pan czaić się tu, w norach, pod śniegiem, przez pół nocy i niemal cały dzień. Jeszcze godzinę temu wszyscy przeklinali pana za tę wycieczkę i nocleg na ziemi. Ale kiedy Shadoree wyszli z lasu w tym miejscu, które pan wskazał… No, no. Co jak co, ale o tym będą długo gadać.
— Od pół roku nam się wymykają, więc…
Dziesiętnik pokręcił głową.
— Niech pan mi tego nie tłumaczy. Jest pan oficerem. Co prawda dopiero od miesiąca, ale to nie ma znaczenia. Pokazał pan wszystkim, że ma nosa i zna się na górach. Teraz wystarczy tylko udowodnić, że to nie było szczęście.
— Sam chciałbym w to wierzyć.
Varhenn Velergorf uśmiechnął się lekko.
— To są góry, panie poruczniku. Tutaj szczęście mają tylko dzieci i idioci.
— To do której grupy mnie zaliczasz?
Tym razem to dziesiętnik parsknął śmiechem.
— O tym z pewnością będą opowiadać. — Velergorf bezceremonialnie smarknął na śnieg. — Wyrżnęli bandę Shadoree, a potem stali pośród trupów i opowiadali sobie kawały. Jak pan myśli, kiedy dołączy reszta kompanii?
— Masz na myśli tych dwudziestu chłopa i dziesięć psów? Jeśli Bergh utrzymał takie tempo, jak mu sugerowałem, powinni tu być przed północą.
— Co potem?
— Jeszcze nie wiem. Zdecyduję, gdy Andan znajdzie coś, co pomoże nam rozgryźć cel wędrówki bandy.
Velergorf się zasępił.
— Andan. Właśnie, panie poruczniku. Trzeba go usadzić.
— Usadzić? — Kenneth czuł, o co chodzi, ale chciał, żeby dziesiętnik potwierdził jego spostrzeżenia.
— To jego „taaa jest”, „jasne”, stanie na baczność tak, jakby miał zaraz sraczki dostać, zapominanie o oddawaniu honorów i tak dalej. Jeszcze chwila, a zacznie pytać, dlaczego padł taki, a nie inny rozkaz, zamiast robić, co mu każą. A inni wezmą z niego przykład. To niebezpieczne. Jest pan młodszy od niego i krócej służy. On… potrzebuje przypomnienia, kto tu dowodzi.
— Zajmę się nim. — Porucznik pokiwał głową. — Dziękuję.
— Nie ma za co. Za to mi płacą.
Wyszczerzyli się jednocześnie, mimo że był to ograny dowcip.
— Jak myślisz — Kenneth wskazał na leżące ciała — gdzie mogli iść?
Siwy dziesiętnik podrapał się po dwudniowym zaroście.
— Stąd? Tylko do Gyreten albo na Wysokie Pastwiska.
— Hm… No nie wiem. To zbyt oczywiste.
Usłyszeli skrzypienie śniegu. Podszedł do nich Andan-keyr-Treffer, niosąc coś w ręku. Miał dziwną minę.
— Ani Gyreten, ani Wysokie Pastwiska — powiedział. — Albo ja jestem półaher.
Pokazał im, co znalazł. Był to dziwaczny sandał. Składał się z drewnianej podeszwy, nabijanej mnóstwem gwoździ i zaopatrzonej w kilka skórzanych pasków.
— Mocuje się je do butów — wyjaśnił, nie wiadomo po co.
— Wiem, żeby nie ślizgać się po lodzie. Co jeszcze?
— Haki i liny. Porządnie zrobione. Widać, że wiedzą, jak się nimi posługiwać.
— Czekany?
— Po jednym na łebka.
Kenneth zacisnął zęby.
— Wiecie, co to znaczy, prawda? Te szczury kryją się po drugiej stronie Starego Gwyhrena.
— Niemożliwe. — Velergorf wskazał majaczącą na północy ścianę bieli. — Musieliby być szaleni, żeby przechodzić lodowiec.
— Oni są szaleni. Pewnie w trakcie przeprawy zginęła połowa kobiet i dzieci, ale przeszli i kryją się po drugiej stronie. To dlatego od pół roku nie możemy ich znaleźć.
Starszy dziesiętnik spojrzał na niego z błyskiem w oku.
— Pan wiedział, domyślał się tego! Dlatego kazał nam zaczaić się właśnie tutaj.
— Ryzykowałem. — Kenneth wzruszył ramionami. — Jak już mówiłem, szukamy ich pół roku, nasz pułk i dwa inne. Wykurzyliśmy w międzyczasie nawet świstaki z nor, a bandyci z klanu pojawiają się nie wiadomo skąd i znikają nie wiadomo gdzie. Zabijają ludzi w całej prowincji. Ale nigdy nie uderzali dalej niż trzy, cztery dni drogi od lodowca.
Andan pokręcił głową.
— Ale żeby zaczaili się po drugiej stronie? Aherowie powinni ich wytłuc w trzy dni.