Kiedy wszedłem na pokład
Wszyscy trzej z głowami żółwim sposobem wciągniętymi w ramiona, twarze —szare, jesienne, bez jednego promyka.
— No, jak? —zapytałem.
— Jakoś… Trochę strasznie… —szaro, bez promyka, uśmiechnął się jeden. —Może trzeba będzie lądować nie wiadomo gdzie. I w ogóle —nie wiadomo…
Nie mogłem ścierpieć ich widoku —widoku tych, których własnoręcznie za godzinę wytrącę spośród zacisznych cyfr Dekalogu Godzinowego, na zawsze oderwę od matczynej piersi Państwa Jedynego. Przypominali mi tragiczne postaci „Trzech Wyzwoleńców” —których dzieje zna u nas każdy uczniak. Jest to historia trzech numerów, których gwoli eksperymentu na miesiąc zwolniono z pracy: rób, co ci się podoba, idź, gdzie ci się podoba[5]. Nieszczęśnicy błąkali się w pobliżu miejsca zwykłej pracy i wygłodniałymi oczami zaglądali do środka; zatrzymywali się na ulicach —i całymi godzinami wykonywali te właśnie ruchy, które o danej porze dnia stały się już potrzebą ich organizmu: piłowali i strugali powietrze, niewidzialnymi młotami podzwaniali, łomotali o niewidzialne kowadła. Wreszcie dziesiątego dnia już nie wytrzymali: ująwszy się za ręce weszli do wody i w takt Marsza pogrążali się coraz głębiej, aż woda skróciła ich męczarnie…
Powtarzam: ciężko mi było na nich patrzeć, spieszyłem się do odejścia.
Sprawdzę tylko maszynownię —powiedziałem —a potem w drogę.
O coś mnie pytali —jaki woltaż przyjąć dla eksplozji startowej, ile trzeba balastu wodnego w zbiorniku rufowym. Miałem w sobie jakiś gramofon: odpowiadał na wszystkie pytania szybko i precyzyjnie, podczas gdy ja —bez ustanku —w środku, na swój temat.
I nagle w wąziutkim korytarzyku —coś trafiło do mnie, tam, do środka —i od tej chwili rzeczywiście się zaczęło.
W wąziutkim korytarzyku migały szare junify, szare twarze, a między nimi przez sekundę jedna: nisko nasunięte włosy, oczy spode łba —ten sam. Zrozumiałem: są tutaj, nigdzie przed tym wszystkim nie uniknę, zostały tylko minuty —parędziesiąt minut… Niedostrzegalne, molekularne drżenie w całym ciele (trwało już potem do samego końca) —jakby włączono olbrzymi silnik, a gmach mojego ciała był za lekki: wszystkie ściany, przegródki, kable, dźwigary, światła —wszystko drżało…
Nie wiem jeszcze: czy ona jest tutaj. Ale teraz nie ma już czasu —przysłano po mnie, żeby prędzej na górę, do sterowni: pora w drogę… Dokąd?
Twarze szare, bez jednego promyka. W dole, na wodzie, napięte niebieskie żyły. Ciężkie, żeliwne płaty nieba. I tak żeliwnie ciężko unieść rękę, ująć słuchawkę telefonu dowódcy.
— Cała w górę —45°!
Głucha eksplozja —szarpnięcie —wściekła biało-zielona góra wody w rufie —pokład ucieka spod nóg —miękki, gumowy —i wszystko w dole, całe życie, na zawsze… Przez sekundę —coraz głębiej spadając w jakiś lej, wszystko zaciskało się wokół mnie —plastyczny niebieskolodowy plan miasta, krągłe bąbelki kopuł, samotny ołowiany palec wieży akumulacyjnej. Potem —przelotna watowana kurtyna chmur —przez nią —i słońce, niebieskie niebo. Sekundy, minuty, mile —niebieskość szybko krzepnie, nasiąka ciemnością, kroplami zimnego srebrnego potu perlą się gwiazdy…
I oto —straszna, nieznośnie jaskrawa, czarna, gwiaździsta, słoneczna noc. Jakby naraz człowiek ogłuchł: widzi jeszcze, że ryczą trąby, ale tylko widzi: trąby nieme, cisza. Takie było —nieme —słońce.
To było naturalne, tego należało oczekiwać. Wyszliśmy poza atmosferę ziemską. Ale to wszystko tak szybko, raz dwa —że wszyscy dokoła osłupieli, umilkli. A mnie —mnie nawet ulżyło pod tym fantastycznym niemym słońcem: jakbym, w ostatnim skurczu, stanął już za niewidzialnym progiem —moje ciało gdzieś tam w dole, a ja mknę przez nowy świat, w którym wszystko musi być właśnie niepodobne do niczego, przenicowane…
— Tak trzymać —krzyknąłem do maszynowni —raczej nie ja, ale ów gramofon we mnie —po czym gramofon mechaniczną, podwieszoną na zawiasach ręką podsunął słuchawkę Drugiemu Konstruktorowi. A ja, od stół do głów obleczony w niewidzialne molekularne drżenie —pobiegłem na dół szukać…
Drzwi do mesy —to te: za godzinę szczękną, zamkną się… przy drzwiach —jakiś nieznajomy, niski, z setną, tysięczną twarzą, która gubi się w tłumie, i tylko ręce niezwykle długie, do kolan, jakby przez pomyłkę, na łapu-capu wzięte z innego zestawu ludzkiego.
Długa ręka wyciągnęła się, zagrodziła:
— Dokąd?
Jasne: nie wie, że wiem wszystko. Dobrze: może —tak trzeba. I z góry, umyślnie szorstko:
— Jestem Konstruktorem
Ręka znikła.