Od chłopca: „Tak, Ю —powinna być teraz w szkole, trzeba jak najprędzej”. Pobiegłem do najbliższej stacji podziemnej kolei.
W drzwiach ktoś w biegu:
— Nie chodzą! Pociągi dzisiaj nie chodzą! Tam —
Zszedłem. Tam —istna maligna. Blask szlifowanych, kryształowych słońc. Peron szczelnie wybrukowany głowami. Pusty, zastygły pociąg.
I w ciszy —głos. Jej —nie widać, ale wiem, znam ten głos, giętki, elastyczny jak pejcz, smagający —i gdzieś tam zadarty ku skroniom ostry trójkąt brwi… Krzyknąłem:
— Puśćcie! Przepuśćcie mnie tam! Muszę —
Ale czyjeś kleszcze —za ręce, za ramiona, gwoździami. I w ciszy —głos:
— … Tak: uciekajcie na górę! Tam was —wyleczą, tam was do mdłości nakarmią jadalnym szczęściem, aż w sytości będziecie spokojnie drzemać, pochrapując w sposób zorganizowany, do taktu —słyszycie tę wielką symfonię chrapania? Śmieszni jesteście: chcą was uwolnić od znaków zapytania, które wiją się jak robaki, gryzą i dręczą jak robaki. A wy stoicie i słuchacie mnie. Prędzej —na górę —na Wielką Operacją! Co wam do tego, że ja tu zostanę sama? Co wam do tego —skoro nie chcę, żeby za mnie chcieli inni, ale chcę chcieć sama —skoro chcę niemożliwości…
Inny głos —powolny, ciężki:
— Aha! Niemożliwości! To znaczy, że mamy gonić w kółko nasze kretyńskie fantazje, a one będą nam przed nosem wymachiwać ogonem? Nie —my za ogon, pod siebie, a potem…
— A potem —podjecie sobie, zaczniecie chrapać —i już przed nosem trzeba nowego ogona. Podobno starożytni mieli takie zwierzę: osła. Żeby szedł naprzód, naprzód —przed pyskiem, u dyszla, przywiązywali mu marchew tak, żeby nie mógł złapać. A jak złapał, podjadł sobie…
Nagle kleszcze puściły, rzuciłem się w sam środek, skąd mówiła —i w tejże chwili wszystko runęło, ścisnęło —z tyłu krzyk: „Tutaj, tutaj idą!”. Światło zadrżało, zgasło —ktoś przerwał obwód —i lawina, krzyki, rzężenie, głowy, palce…
Nie wiem, ile czasu toczyliśmy się tak podziemną rurą. Wreszcie: stopnie —półmrok —coraz jaśniej —i znów na ulicy jak wachlarz, w różne strony…
I wreszcie —sam. Wiatr, szary, niski —nad samą głową —zmierzch. W mokrej tafli trotuaru —bardzo głęboko —odwrócone światła, mury, postaci poruszające się do góry nogami. I niewiarygodnie ciężki rulon w ręce —ciągnie mnie w głąb, na dno.
Na dole, przy stoliku, Ю w dalszym ciągu nie było, jej pokój też —pusty, ciemny.
Wszedłem do siebie, zapaliłem światło. Łomot w skroniach, mocno ściśniętych obręczą, chodziłem —zamknięty ciągle w tym samym kręgu: biurko, na biurku biały rulon, łóżko, drzwi, biurko, biały rulon… W pokoju po lewej spuszczone zasłony. Po prawej: nad książką guzowata łysina, a czoło —olbrzymia żółta parabola. Zmarszczki na czole —ciąg żółtych nieczytelnych linijek. Czasem spotykają się nasze oczy —a wtedy czuję: te żółte linijki —o mnie.
… Stało się punkt o 21. Przyszła Ю —sama. Wyraźnie utrwaliło się w pamięci tylko jedno: oddychałem tak głośno, że słyszałem, jak oddycham, cały czas chciałem jakoś ciszej —i nie mogłem.
Siadła, wygładziła junifę na kolanach. Falowały różowobrązowe skrzek.
— Ach, mój drogi, więc to prawda, że jesteście ranni? Jak się tylko dowiedziałam —natychmiast…
Trzpień przede mną na biurku. Zerwałem się oddychając jeszcze głośniej. Usłyszała, urwała w pół słowa, też —nie wiedzieć czemu —podniosła się. Widziałem już to miejsce na głowie, w ustach wstrętna słodycz… chusteczka, ale nie ma chusteczki —splunąłem na podłogę.
Tamten —za ścianą po prawej —żółte uważne zmarszczki —o mnie. Nie może widzieć, jeszcze ohydniej —jeżeli będzie patrzył. Nacisnąłem guzik —to co, że nie mam prawa, czy to teraz nie wszystko jedno —zasłony opadły.
Widać przeczuła, zrozumiała, rzuciła się do drzwi. Ale uprzedziłem ją —i dysząc głośno, ani na sekundę nie spuszczając z oka tego miejsca na głowie…
Wy… zwariowaliście! Nie ważcie się… —cofnęła się —usiadła, raczej opadła na łóżko —drżąc wsunęła między kolana ręce złożone dłońmi ku sobie. Jak na sprężynach mocno trzymając ją oczami na uwięzi, powoli sięgnąłem ręką na biurko —poruszyła się tylko ręka —złapałem trzpień.
— Błagam! Dzień —tylko jeden dzień! Jutro —zaraz —jutro —pójdę i wszystko załatwię…
O czym ona?… Zamachnąłem się —-
I uważam: zabiłem ją. Tak, moi nieznani czytelnicy, macie prawo nazwać mnie mordercą. Wiem, że uderzyłbym ją trzpieniem w głowę, gdyby nie krzyknęła.
— Proszę… proszę… Zgadzam się —ja… zaraz.
Trzęsącymi się rękami zdarła z siebie junifę —obfite, żółte, obwisłe ciało opadło na łóżko… Dopiero teraz pojąłem: myślała, że ja zasłony —po to, żeby —że chcę…
To było tak niespodziewane, tak idiotyczne, że wybuchnąłem śmiechem. I natychmiast mocno nakręcona we mnie sprężyna —trzasnęła, ręka osłabła, trzpień grzmotnął o podłogę. Na własnym przykładzie przekonałem się, że śmiech to najstraszniejsza broń: śmiechem można zabić wszystko —nawet samo zabójstwo.