— … A ja —za nic! Za nic —lepiej głowę w Maszynę…
— Ciszej! Szalony…
Na rogu, w audytorium —drzwi otwarte na oścież, a stamtąd —powolna, ociężała kolumna, z pięćdziesięciu ludzi. „Człowiek” zresztą —to nie to: nie nogi —ale jakieś ciężkie, na uwięzi, koła —obracane niewidzialnym napędem; nie ludzie —ale jakieś człekokształtne traktory. Nad ich głowami łopoce na wietrze biały sztandar ze słońcem wyhaftowanym złotą nicią —a w promieniach napis:
Powoli, niepowstrzymanie rozorali tłum —to jasne: gdyby zamiast nas mieli na swej drodze mur, drzewo, dom —tak samo niepowstrzymanie rozoraliby mur, drzewo, dom. Już są na środku alei. Ześrubowani pod ręce —rozciągnęli się tyralierą, twarzą ku nam. A my —napięty, najeżony głowami kłąb —czekamy. Szyje gęsio wyciągnięte. Chmury. Wiatr świszczę.
Naraz skrzydła tyraliery, po prawej i po lewej, szybko się zagięły —i na nas —coraz szybciej —jak ciężka maszyna pod górę —wzięli w kleszcze i ku rozwartym drzwiom, we drzwi, do środka…
Czyjś przenikliwy krzyk:
— Zapędzają! Uciekajcie!
Wszystko runęło z miejsca. Przy samej ścianie —jeszcze wąziutka żywa furtka, wszyscy —w nią, głowami naprzód —głowy momentalnie wyostrzone klinem i ostre łokcie, żebra, ramiona, boki. Jak strumień wody sprężonej w sikawce rozprysły się wachlarzem i tryskają dokoła tupoczące nogi, wymachujące ręce, junify. Skądś na moment przed moimi oczami —ciało dwuwygięte jak S, przejrzyste skrzydła —uszy —i już go nie ma, pod ziemię —i jestem sam —wśród pędzących rąk, nóg —uciekam…
Odsapnąć —do jakiejś bramy —plecami mocno o drzwi —i naraz ku mnie, jakby wiatr cisnął malutką ludzką drzazgę.
— Ja cały czas —ja za wami… Ja nie chcę —rozumiecie —nie chcę. Zgadzam się…
Krągłe, drobne ręce na moim rękawie, okrągłe niebieskie oczy: to ona, O. Jakoś osuwa się po ścianie i siada na ziemi. Skulona tam, na zimnych schodach, a ja —nad nią, gładzę ją po głowie, po twarzy —ręce mokre. Tak: jakbym był bardzo duży, a ona —całkiem mała —mała cząstka mnie samego. To coś zupełnie innego niż I, wydaje mi się teraz: coś podobnego mogli mieć starożytni w stosunku do swoich prywatnych dzieci.
W dole —spoza rąk zakrywających twarz —ledwie słyszalnie:
— Ja co noc… Nie mogę —jeżeli mnie wyleczą… Co noc —jestem sama, po ciemku myślę o nim —jakie będzie, jak będę je… Wtedy nie mam po co żyć. Rozumiecie? I musicie —musicie…
Idiotyczne uczucie —ale rzeczywiście jestem przekonany: tak, muszę, mam obowiązek. Idiotyczne —bo ten mój obowiązek —to jeszcze jedno przestępstwo. Idiotyczne —bo białe nie może być jednocześnie czarnym, obowiązek i przestępstwo —nie mogą się łączyć ze sobą. Czy też może białe i czarne w życiu w ogóle nie istnieje, a kolor zależy tylko od zasadniczej przesłanki logicznej. A jeżeli przesłanką było to, że bezprawnie zrobiłem jej dziecko…
— No, dobrze —ale nie trzeba, nie trzeba… Rozumiecie: muszę was zaprowadzić do I —jak wtedy proponowałem —żeby ona…
— Tak
Pomogłem jej wstać. I w milczeniu, każde zajęte sobą —czy może tym samym —ulicą coraz ciemniejszą, wśród niemych ołowianych domów, w gęstych, smagających gałęziach wiatru…
W jakimś przezroczystym napiętym punkcie —w świście wiatru usłyszałem za nami znajome kroki —chlupoczące jak po kałużach. Obejrzałem się na zakręcie —wśród chmur pędzących głową na dół w granatowym lustrze nawierzchni —ujrzałem S. Naraz —obce, nie do taktu wymachujące ręce, i głośno opowiadam O —że jutro… tak, jutro —pierwszy lot
O —ze zdumieniem, krągło, niebiesko patrzy na mnie, na moje głośno, bezsensownie wymachujące ręce. Ale nie daję jej dość do słowa —gadam, gadam. A w środku odrębnie —to słyszę tylko ja sam —gorączkowo brzęczy i postukuje myśl:
Zamiast skręcić w lewo —skręcam w prawo. Most podstawia swój pokorny, niewolniczo ugięty grzbiet —nam trojgu: mnie, O —i jemu, S, z tyłu. Z oświetlonych budynków na tamtym brzegu sypią się w wodę światła, rozpryskują się tysiącami iskier podskakujących gorączkowo, ochlapanych wściekłą białą pianą. Wiatr huczy —jakby gdzieś nie bardzo wysoko naciągnięto basową strunę-sznur. A w tle basu —z tyłu przez cały czas —-
Dom, w którym mieszkam. Przy drzwiach O zatrzymała się, coś zaczęła:
— Nie! Przecież obiecaliście…