— A nie sądzisz, że szczyt —to właśnie kamienie połączone w zorganizowane społeczeństwo?
I coraz ostrzejszy, coraz ciemniejszy trójkąt:
— A szczęście… Co to jest? Przecież pragnienia —są dręczące, prawda? To jasne: szczęście —kiedy nie ma już żadnych pragnień, ani jednego… Co za błąd, co za idiotyczny przesąd, że do tej pory przed szczęściem —stawialiśmy znak plus, przed absolutnym szczęściem —a nie, oczywiście —minus, boski minus.
Pamiętam, speszony wybełkotałem:
— Absolutny minus —to 273°…
— Minus 273 —właśnie. Trochę chłodno, ale czyż to nie dowodzi, że jesteśmy na szczycie?
Jak wtedy, dawno, mówiła jakby za mnie, ze mnie —rozwijała moje myśli aż do końca. Ale było w tym coś tak strasznego —nie mogłem —z wysiłkiem wydobyłem z siebie „nie”.
— Nie —powiedziałem. —Ty… ty żartujesz…
Roześmiała się, głośno —za głośno. Szybko, w ciągu sekundy, dośmiała się do jakiejś krawędzi —potknęła się —w dół… Pauza.
Wstała. Położyła mi ręce na ramionach. Patrzyła długo, powoli. Potem przyciągnęła do siebie —i już nic: tylko jej ostre, gorące wargi.
— Żegnaj!
To —z daleka, z góry, doszło do mnie nie od razu —może po minucie, dwóch.
— Jak to „żegnaj”?
— Jesteś przecież chory, przeze mnie dokonywałeś przestępstw —czy to cię nie dręczyło? A teraz Operacja —i uleczysz się ze mnie. I dlatego —żegnaj.
— Nie —krzyknąłem.
Bezlitośnie ostry trójkąt, czarne na białym:
— Jak to? Nie pragniesz szczęścia?
Głowa mi pękała, dwa logiczne pociągi z trzaskiem zderzyły się, spiętrzyły, zdruzgotały…
— No, cóż, czekam: wybieraj —Operacja i stuprocentowe szczęście —albo…
„Nie mogę bez ciebie, nie trzeba bez ciebie” —powiedziałem albo tylko pomyślałem —nie wiem, ale I słyszała.
— Tak, wiem —odpowiedziała mi. A potem —ciągle jeszcze opierając mi ręce na ramionach i oczami pilnując moich oczu:
— Więc —do jutra. Jutro —12: pamiętasz?
— Nie. Przełożone o jeden dzień… Pojutrze…
— Tym lepiej dla nas… o 12 —pojutrze…
Szedłem sam —ulicą o zmierzchu. Wiatr obracał mną, niósł, pędził —jak papierkiem, kawały żeliwnego nieba leciały, leciały —miały tak lecieć w nieskończoności —jeszcze dzień, dwa… Junify przechodniów wpadały na mnie —ale szedłem sam. Było jasne: wszyscy są ocaleni, ale dla mnie już nie ma zbawienia,
Notatka 32
Czy wierzycie, że
Nie: oczywiście nie wierzycie —i dlatego jak dotąd nie wyskoczyliście z dziesiątego piętra na bruk, dlatego jak dotąd jecie, odwracacie stronicę, golicie się, uśmiechacie, piszecie…
Ja dziś tak samo —tak, właśnie tak samo. Wiem, że ta mała czarna wskazówka na zegarku spełznie —o, tu, na dół, przed północą znowu wdrapie się na górę, przekroczy jakąś ostatnią granicę —i nastanie niewiarygodne jutro. Wiem o tym, ale jednak
— Więc jak: ile bierzemy paliwa? Licząc trzy… no, trzy i pół godziny…
Przede mną —w projekcji, na wykresie —moja ręka z suwakiem, logarytmiczny cyferblat, liczba 15.
— Piętnaście ton. Ale lepiej weźcie… tak: weźcie sto…
To dlatego, że przecież jednak wiem, że jutro —-
I widzę z boku —jak ledwie dostrzegalnie zaczyna drżeć moja ręka z suwakiem.
— Sto? Ale po cóż taką masę? Przecież to na tydzień. Gdzie tam na tydzień —dłużej!
— Mało to się może… Kto wie…
— Wiem…
Wiatr świszczę, powietrze aż po sam wierzch nabite czymś niewidzialnym. Trudno mi oddychać, trudno iść —i trudno, powoli, nie zatrzymując się ani na sekundę —pełznie wskazówka na zegarze wieży akumulacyjnej, tam, u końca alei. Szpic wieży —w chmurach —matowy, granatowy, głucho wyje: zasysa elektryczność. Huczą kotły Wytwórni Muzycznej.
Jak zwykle —w rzędach, czwórkami. Ale rzędy —jakieś nietrwałe, może na wietrze —chwieją się, łamią. Coraz bardziej. Zderzyły się z czymś na rogu, odrzuciło je wstecz —i już zbity, zastygły, stłoczony, z przyspieszonym oddechem —kłąb, i wszyscy naraz —długie gęsie szyje.
— Popatrzcie! Ej, popatrzcie —tam, tam, prędzej!
— Oni! to oni!