Zresztą —może wszystko będzie lepiej. Najprawdopodobniej wy, moi nieznani czytelnicy —jesteście wobec nas dziećmi (nas przecież wychowało Państwo Jedyne —osiągnęliśmy przez to najwyższe szczyty dostępne człowiekowi). A jako dzieci —bez krzyku przełkniecie tę gorzką pigułkę, którą podam wam starannie oblaną przygodowym syropem…
Czy znacie to uczucie, gdy mkniecie na aero wzwyż niebieską spiralą, okno otwarte, podmuch świszczę prosto w twarz —Ziemi nie ma, o Ziemi się zapomina, Ziemia jest równie od was daleko, co Saturn, Jowisz, Wenus? Tak teraz żyję, w twarz —podmuch, zapomniałem o Ziemi, zapomniałem o miłej, różowej O. Ziemia jednak istnieje, wcześniej czy później —trzeba na niej wylądować, i mogę tylko nie patrzeć na dzień, który w mojej Tabeli Seksualnej oznaczony jest jej numerem —numerem 0-90…
Dziś wieczorem daleka Ziemia przypomniała o sobie.
Żeby stosować się do zaleceń lekarza (naprawdę, naprawdę chcę wyzdrowieć) —przez bite dwie godziny spacerowałem po szklanych, prostokątnych pustyniach alej. Wszyscy, zgodnie z Dekalogiem, siedzieli w audytoriach, tylko ja jeden… Było to w istocie szkaradne widowisko: wyobraźcie sobie ludzki palec odcięty od całości, od ręki —pojedynczy ludzki palec, przygarbiony, podskakując biegnie po szklanym trotuarze. Tym palcem byłem ja. A najdziwniejsze, najstraszniejsze —że ten palec nie ma ochoty tkwić na ręce, razem z innymi: albo tak —sam, albo… No, tak, nie ma co ukrywać: albo obok niej —tamtej, znowu tak samo przelewając w nią siebie przez zetknięcia ramion, przez splecione palce rąk…
Wróciłem do domu, kiedy słońce już zachodziło. Różowy popiół wieczoru —na szkle ścian, na złocie iglicy akumulacyjnej, na głosach i uśmiechach mijanych numerów. Czy to nie dziwne: gasnące promienie słońca padają dokładnie pod tym samym kątem co wschodzące rankiem, a przecież są całkiem inne, inna to różowość —bardzo teraz spokojna, troszeczkę gorzkawa, a z rana —znowu będzie dźwięczna, buzująca.
Na dole, w westybulu, spod stosu kopert obsypanych różowym popiołem —, kontrolerka, wyciągnęła i podała mi list. Powtarzam —to kobieta godna najwyższego szacunku, jestem pewien —żywi wobec mnie jak najlepsze uczucia.
A jednak za każdym razem, gdy widzę te obwisłe policzki podobne do rybich skrzeli —nie wiedzieć czemu robi mi się nieprzyjemnie.
Węźlastą ręką podając mi list —westchnęła. Westchnienie to jednak nieznacznie tylko zakołysało zasłoną dzielącą mnie od świata: ja sam byłem jedynie prostopadłym rzutem na drżącą w mojej ręce kopertę, która —nie wątpiłem —zawierała list od I.
W tym momencie —drugie westchnienie, tak ostentacyjne, podkreślone podwójną linią, że oderwałem się od koperty —i zobaczyłem: między skrzelami, pod wstydliwymi żaluzjami spuszczonych oczu —tkliwy, oblepiający, oślepiający uśmiech. A potem:
— Biedniście wy, biedni —westchnienie z potrójną linią i ledwie widoczny gest w stronę listu (treść naturalnie znała —to jej obowiązek).
— Nie, doprawdy… Dlaczego?
— Tak, tak, mój drogi, znam was lepiej niż wy sami. Od dawna was obserwuję —i widzę: musicie mieć w życiu oparcie w kimś, kto od wielu lat zgłębiał życie…
Czuję: cały jestem oblepiony jej uśmiechem —to plaster na rany, które za chwilę zada mi list drżący w mojej ręce. I wreszcie —spod wstydliwych żaluzji —całkiem cicho:
— Zastanowię się, mój drogi, zastanowię. Możecie być spokojni: jeżeli znajdę w sobie dość siły —nie, nie, najpierw jeszcze muszę się zastanowić…
O, Dobroczyńco Wielki! Czyżby sądzone mi było… czy ona chce powiedzieć, że…
Przed oczyma —falowanie, tysiące sinusoid, list tańczy w ręce. Podchodzę bliżej światła, pod ścianę. Tam gaśnie słońce i stamtąd —na mnie, na posadzkę, na moje ręce, na list —coraz gęściej ciemnoróżowy żałobny popiół.
Koperta rozdarta —prędzej podpis —i rana —to nie I, nie I, to… O. Jeszcze jedna rana: u dołu karteczki, w prawym rogu —rozmazany kleks —tutaj kapnęło… Nie znoszę kleksów —wszystko jedno: z atramentu czy z… wszystko jedno jakich. Wiem —dawniej —byłoby mi po prostu nieprzyjemnie, nieprzyjemnie oczom —przez tę nieprzyjemną plamę. Ale dlaczego dziś ta szarawa plamka —jak chmura i przez nią —wszystko coraz bardziej ołowiane i ciemne? Czy to znowu „dusza”?