Kiedyś w dzieciństwie, pamiętam, zaprowadzono nas na wieżę akumulacyjną. Na najwyższym podeście wychyliłem się poza szklany parapet, w dole ludzie-kropki, a serce piknęło rozkosznie: „A gdyby tak?”. Wtedy tylko jeszcze mocniej uchwyciłem się poręczy; teraz —skoczyłem w dół.
— Więc chcecie? Chociaż doskonale zdajecie sobie sprawę, że…
Zamknięte —jakby wprost pod słońce —oczy. Mokry, promienny uśmiech.
— Tak, tak! Chcę!
Wyciągnąłem spod rękopisu różowy talon —
Siedziała na brzegu łóżka, ręce mocno ściśnięte kolanami.
— To… to jej talon?
— Czy nie wszystko jedno? No, tak, jej.
Coś chrupnęło. Najpewniej —O po prostu się poruszyła. Siedziała, ręce między kolanami, milczała.
— No? Prędzej… —brutalnie ścisnąłem ją za rękę —czerwone plamy (jutro —siniaki) na jej nadgarstku, tam —gdzie pulchna dziecinna fałdka.
To —ostatnie okruchy. Potem —przekręcony wyłącznik, myśli gasną, mrok, iskry —i ja przez parapet w dół…
Notatka 20
Wyładowanie —to najlepsze słowo. Widzę teraz, że było to właśnie całkiem jak wyładowanie elektryczne. Puls moich ostatnich dni był coraz bardziej jałowy, coraz szybszy, napięcie rosło —bieguny coraz bliżej —suche trzaski —jeszcze milimetr: eksplozja, potem —cisza.
Bardzo teraz cicho i pusto we mnie —jak w domu, gdy wszyscy wyjdą, a ktoś chory leży sam, wyraźnie słysząc dobitne, metaliczne postukiwanie myśli.
Być może to „wyładowanie” wyleczyło mnie wreszcie z mojej dręczącej „duszy” —znowu stałem się taki sam, jak my wszyscy. W każdym razie teraz, nie odczuwając żadnego bólu, wyobrażam sobie O na stopniach Sześcianu, widzę ją w myślach pod Dzwonem Gazowym. A jeżeli tam, na Operacyjnym, wymieni moje imię —to trudno: w ostatniej chwili —nabożnie i z wdzięcznością ucałuję karzącą rękę Dobroczyńcy. Wobec Państwa Jedynego mam to prawo —ponieść karę, i prawa tego się nie wyrzeknę. Nikt spośród nas, numerów, nie może, nie śmie zaprzeć się swego jedynego —a zatem najcenniejszego —prawa.
… Cichutko, z metaliczną dobitnością postukują myśli: nieznane aero unosi mnie w niebieską wyżynę moich najmilszych abstrakcji. Widzę, jak tutaj —w przeczystym, rozrzedzonym powietrzu —z lekkim trzaskiem, jak opona pneumatyczna —pęka mój wywód na temat „aktywnego prawa”. Widzę jasno, że to tylko odprysk idiotycznego przesądu starożytnych —ich idei „prawa”.
Są idee gliniane —i są idee na wieki utrwalone w złocie czy w naszym drogocennym szkle. Aby zaś ustalić materiał idei, wystarczy tylko kapnąć na nią silnie działającym kwasem. Jeden z takich kwasów znany był też starożytnym:
A wiec —kapnijmy kwasem na idee „prawa”. Nawet starożytni —ci najdojrzalsi —wiedzieli: źródło prawa w sile, prawo —to funkcja siły. I otóż mamy przed sobą dwie szale wagi; na jednej —gram, na drugiej —tona, na jednej —„ja”, na drugiej —„My”, Państwo Jedyne. I wszystko jest jasne: w zupełności na jedno wychodzi, czy zgodzimy się, że „ja” może mieć jakieś tam „prawa” wobec Państwa, czy też założymy, że gram mógłby zrównoważyć tonę. Dlatego właśnie podział: dla tony —prawa, dla grama —obowiązki; i naturalna droga od nicestwa do wielkości: zapomnieć, że jesteś —gramem, poczuć się milionową cząstką tony…
W mojej niebieskiej ciszy słyszę wasze szemrania, zażywni, rumiani Wenusjanie, Uranici, usmoleni jak kowale! Zrozumcież jednak: to, co wielkie —zawsze jest proste; zrozumcie: niewzruszone i wieczne są tylko cztery reguły arytmetyki. Wielka, niewzruszona, wieczna —pozostanie więc jedynie moralność oparta na czterech regułach. To —ostateczna mądrość, to —wierzchołek owej piramidy, na którą ludzie, czerwoni z wysiłku,
Milczycie, Uranici, surowi i czarni jak starożytni Hiszpanie, którzy umieli mądrze posługiwać się stosem —wydaje mi się, że trzymacie moją stronę. Słyszę jednak: różowi Wenusjanie —coś tam o torturach, kaźniach, o powrocie do barbarzyństwa. Moi drodzy: szkoda mi was —nie jesteście zdolni do myślenia matematyczno-filozoficznego.