Читаем My полностью

W całej tej historii początek układu współrzędnych to oczywiście Dom Starożytności. Z tego punktu —osie X-ów, Y-ów, Z-ów, na których od niedawna opiera się dla mnie cały świat. Po osi X (Aleja 59) szedłem piechotą w stronę początku układu współrzędnych. We mnie —pstrokatym wirem to, co wczoraj: domy, ludzie do góry nogami, męcząco nie moje ręce, błyskające nożyce, kapiące ostro krople z umywalki —tak było, raz już było. I wszystko to —rozdzierając mięso —gwałtownie wiruje tam —pod stopniałą w ogniu powierzchnią, tam, gdzie „dusza”.

Stosując się do zaleceń doktora umyślnie wybrałem drogę po dwóch przyprostokątnych, a nie po przeciwprostokątnej. I oto, proszę —druga przyprostokątna: obwodnica u podnóża Zielonego Muru. Z nieprzejrzanego zielonego oceanu za Murem toczyła się na mnie fala korzeni, kwiatów, gałęzi, liści —stanęła dęba —zaraz mnie zatopi i z człowieka —najdoskonalszego i najprecyzyjniejszego mechanizmu —przeobrażę się…

Na szczęście pomiędzy mną a dzikim zielonym oceanem —szkło Muru. O, wielka, cudownie ograniczająca mądrości przegród! Być może ten wynalazek był największy ze wszystkich. Człowiek przestał być dzikim zwierzęciem dopiero wówczas, gdy zbudował pierwszy mur. Człowiek przestał być dzikim człowiekiem dopiero wówczas, gdy zbudowaliśmy Zielony Mur, kiedy tym Murem izolowaliśmy nasz doskonały, zmechanizowany świat —od nierozumnego, potwornego świata drzew, ptaków, zwierząt…

Przez szkło —na mnie —mgliście, matowo —tępy pysk jakiegoś zwierzaka, żółte oczy, z uporem powtarzające jedną i tę samą niezrozumiałą dla mnie myśl. Długo patrzyliśmy sobie w oczy —w te sztolnie —ze świata powierzchni w inny, podpowierzchniowy. Coś mi się roiło: „a nuż ten żółtooki —wśród tej idiotycznej, brudnej kupy liści, z tym swoim nieskalkulowanym życiem —jest od nas szczęśliwszy?”.

Machnąłem ręką, żółte oczy mignęły, uskoczyły, znikły w listowiu. Żałosna istota! Co za absurd: ten tam —szczęśliwszy od nas! Szczęśliwszy ode mnie —tak, to możliwe: ale ja —to przecież tylko wyjątek, ja jestem chory.

Zresztą nawet ja… Widzę już ciemnoczerwone ściany Domu Starożytności —i miłe, zarośnięte usta staruszki —pędem podbiegłem do niej:

— Ona jest?

Zarośnięte usta rozwarły się z wolna:

— A jaka to niby —ona?

— Ach, jaka, jaka? No, I, oczywiście… Przecież ja z nią wtedy, aero…

— Aha, tak, tak… Tak, tak, tak…

Promienie-zmarszczki wokół ust, obłudne promyczki z żółtych oczu wwiercające się we mnie —coraz głębiej… I nareszcie:

— No, dobrze… Jest, niedawno przyszła.

Jest! Ujrzałem: u nóg staruszki —kępa srebrzyście gorzkiego piołunu (podwórze Domu Starożytności to także teren muzealny, starannie zachowano jego prehistoryczny wygląd), piołun wyciągnął łodygę do ręki staruszki, staruszka gładziła łodygę, na jej kolanach —żółty pas słońca. I przez mgnienie: ja, słońce, staruszka, piołun, żółte oczy —jesteśmy jedną istotą, mocno związani jakimiś żyłkami, a w żyłkach —jedna, wspólna, szalona, wspaniała krew…

Wstyd mi teraz o tym pisać, ale obiecałem być w tych notatkach do końca szczery. No, więc: schyliłem się —i pocałowałem zarośnięte, miękkie, omszałe usta. Staruszka obtarła się, roześmiała…

Biegiem przez znajomy półmrok echowych pokojów —nie wiedzieć czemu wprost tam, do sypialni. Już w drzwiach —uchwyciłem klamkę i naraz: „A jak ona nie jest tam sama?”. Stanąłem, przysłuchiwałem się. Ale słyszałem tylko: stukotało w pobliżu —nie we mnie, ale gdzieś w pobliżu —moje serce.

Wszedłem. Szerokie, nienaruszone łóżko. Lustro. Jeszcze jedno lustro w drzwiach szafy, a w dziurce tam —klucz ze starodawnym kółkiem. Ani śladu człowieka.

Zawołałem cichutko:

— I! Jesteś tutaj? —i jeszcze ciszej, z zamkniętymi oczyma, bez tchu —jakbym już klęczał przed nią: —I! Najmilsza!

Cicho. Tylko do białej konchy umywalki z kranu pospiesznie kapała woda. Nie jestem w stanie teraz wyjaśnić, dlaczego sprawiło mi to przykrość: mocno zakręciłem kran i wyszedłem. Tutaj jej nie ma: to jasne. To znaczy, że jest w jakimś innym „mieszkaniu”.

Szerokimi ciemnymi schodami zbiegłem niżej, szarpnąłem jedne, drugie, trzecie drzwi: zamknięte. Wszystko było pozamykane, z wyjątkiem jednego tylko, „naszego” mieszkania, tam zaś —nikogo…

Mimo wszystko —znowu tam, sam nie wiem —po co. Szedłem powoli, z trudem —podeszwy nagle zaciążyły ołowiem. Pamiętam wyraźnie myśl: „To błąd, że siła ciężkości jest stała. Co za tym idzie, wszystkie moje formuły…”.

Tutaj —eksplozja: na samym dole trzasnęły drzwi, ktoś szybko zatupotał po płytach. Ja —znów lekki, najlżejszy —rzuciłem się do poręczy —wychylić się, jednym słowem, jednym krzykiem „Ty!” —wykrzyczeć wszystko…

I —zatkało mnie: w dole —wpisana w ciemny kwadrat cienia ramy okiennej, kołysząc różowymi skrzydłami-uszami, płynęła głowa S.

Błyskawicznie —sam tylko nagi wniosek, bez przesłanek (przesłanek nie znam nawet teraz): „Nie wolno —za nic —żeby mnie zobaczył”.

I na palcach, przyciskając się do ściany —pobiegłem na górę —do tamtego nie zamkniętego mieszkania.

Перейти на страницу:

Похожие книги

Абсолютное оружие
Абсолютное оружие

 Те, кто помнит прежние времена, знают, что самой редкой книжкой в знаменитой «мировской» серии «Зарубежная фантастика» был сборник Роберта Шекли «Паломничество на Землю». За книгой охотились, платили спекулянтам немыслимые деньги, гордились обладанием ею, а неудачники, которых сборник обошел стороной, завидовали счастливцам. Одни считают, что дело в небольшом тираже, другие — что книга была изъята по цензурным причинам, но, думается, правда не в этом. Откройте издание 1966 года наугад на любой странице, и вас затянет водоворот фантазии, где весело, где ни тени скуки, где мудрость не рядится в строгую судейскую мантию, а хитрость, глупость и прочие житейские сорняки всегда остаются с носом. В этом весь Шекли — мудрый, светлый, веселый мастер, который и рассмешит, и подскажет самый простой ответ на любой из самых трудных вопросов, которые задает нам жизнь.

Александр Алексеевич Зиборов , Гарри Гаррисон , Илья Деревянко , Юрий Валерьевич Ершов , Юрий Ершов

Фантастика / Боевик / Детективы / Самиздат, сетевая литература / Социально-психологическая фантастика