Na sekundę w drzwiach. Tamten —tępo tupocze na górę, tutaj. Żeby tylko drzwi! Błagałem drzwi, ale były z drewna: zaskrzypiały, pisnęły. Jak wicher —zieleń, czerwień, żółty Budda —przed lustrzanymi drzwiami szafy: moja blada twarz, czujne oczy, usta… Słyszę —przez szum krwi —drzwi znowu skrzypią… To on, on.
Złapałem za kluczyk w drzwiach szafy —kółeczko się obróciło. To mi coś przypomniało —znów błyskawiczny, nagi, bez przesłanek, wniosek —czy raczej odprysk: „Wtedy! —-”. Szybko otworzyłem drzwi szafy —znalazłem się w środku, w mroku, szczelnie je zatrzasnąłem. Jeden krok —ziemia zakołysała się pod nogami. Powoli, miękko popłynąłem gdzieś w dół, w oczach mi pociemniało, umarłem.
Później, kiedy przyszło mi spisywać wszystkie te dziwne przypadki, poszukałem w pamięci w książkach —i teraz oczywiście rozumiem: to był stan pozornej śmierci, znany starożytnym i —o ile wiem —absolutnie nieznany u nas.
Nie mam pojęcia, jak długo byłem martwy, pewnie 5-10 sekund, ale dopiero po pewnym czasie zmartwychwstałem, otworzyłem oczy: ciemno, czuję —w dół, w dół… Wyciągnąłem rękę —uczepiłem się —zadrapała szorstka, szybko umykająca ściana, na palcu krew, jasne —to wszystko nie jest igraszką mojej chorej wyobraźni. Ale to jest —co?
Słyszałem swój urywany, nieregularny oddech (wstyd mi się przyznać —ale wszystko było tak nieoczekiwane i niepojęte). Minuta, dwie, trzy —ciągle w dół. Wreszcie —miękkie szarpnięcie: to, co zapadło się pod moimi nogami —znieruchomiało. W ciemnościach wymacałem jakiś uchwyt, szarpnąłem —otworzyły się drzwi —matowe światło. Zdążyłem dostrzec: za moimi plecami szybko unosiła się w górę niewielka kwadratowa platforma. Skoczyłem —ale było już za późno: zostałem odcięty… Tutaj —nie wiem gdzie.
Korytarz. Tysiąctonowa cisza. Pod półokrągłymi sklepieniami —żarówki, bezkresny, migotliwy, drżący wielokropek. Podobne to było trochę do „rur” naszych podziemnych kolei, choć znacznie węższe i nie z naszego szkła, lecz z jakiegoś starodawnego materiału. Przeleciało mi przez głowę —o podziemiach, gdzie jakoby ukrywano się podczas Wojny Dwustuletniej… Tak czy owak: trzeba iść.
Szedłem, przypuszczam, ze dwadzieścia minut. Skręciłem w prawo, korytarz stał się szerszy, żarówki mniej jaskrawe. Jakieś niewyraźne echo. Może maszyny, może głosy —nie wiem. Doszedłem do ciężkich, nieprzejrzystych drzwi: echo stamtąd.
Zastukałem: jeszcze raz —głośniej. Za drzwiami —ucichło. Coś szczęknęło, drzwi otworzyły się —powoli, ciężko.
Nie wiem, który z nas dwóch bardziej osłupiał —przede mną stał lancetowaty, cienki doktor.
— Wy? Tutaj? —i nożyce zamknęły się z trzaskiem. A ja —jakbym nigdy nie znał żadnego ludzkiego słowa: milczałem, patrzyłem i zupełnie nie rozumiałem, co do mnie mówił. Pewnie, że powinienem stamtąd odejść, bo potem swoim płaskim, papierowym brzuchem szybko wyparł mnie aż do końca tej jaśniejszej części korytarza —i popchnął w plecy.
— Przepraszam… chciałem… myślałem, że ona, I-330… Ale za mną…
— Stójcie tutaj —uciął doktor i zniknął.
Nareszcie! Nareszcie ona obok, tutaj —czyż nie wszystko jedno, gdzie „tutaj”. Znajomy, szafranowożółty jedwab, kąśliwy uśmiech, oczy za zasłoną… Drżały mi wargi, ręce, kolana —a w głowie idiotyczna myśl:
„Drganie to dźwięk. Drżenie powinno wydawać dźwięk. Dlaczego więc nic nie słychać?”.
Jej oczy otwarły się ku mnie —na oścież, wszedłem do środka…
— Nie mogłem dłużej! Gdzie wyście byli? Dlaczego —nie odrywając od niej oczu mówiłem jak w malignie —szybko —nielogicznie —może nawet tylko myślałem. —Cień —za mną… Umarłem —z szafy… Bo ten wasz… mówi nożycami: mam duszę… nieuleczalną…
— Nieuleczalną duszę! Ach, mój biedaczek! —I roześmiała się —i spryskała mnie śmiechem: odeszła mnie maligna, wszędzie migotały, dzwoniły drobinki śmiechu i jak —jak piękne było wszystko.
Zza węgła wywinął się doktor —cudowny, wspaniały, najcieńszy na świecie.
— No —zatrzymał się przy niej.
— Nic, nic! Potem wam opowiem. On przypadkiem… Powiedzcie, że wracam za… mniej więcej piętnaście minut…
Doktor znikł za rogiem. Czekała. Głucho stuknęły drzwi. Wtedy I powoli, powoli, coraz głębiej wbijając mi w serce ostrą, słodką igłę —przywarła do mnie ramieniem, ręką, całą sobą —i poszliśmy razem, razem z nią —dwoje —jedno…
Nie pamiętam, gdzie skręciliśmy w ciemność —a w ciemności po stopniach w górę, bez końca, w milczeniu. Nie widziałem, ale wiedziałem: szła tak samo jak ja —z zamkniętymi oczami, ślepa, z głową odrzuconą do tyłu, z przygryzionymi wargami —wsłuchana w muzykę: moje ledwo słyszalne drżenie.
Ocknąłem się w jednym z niezliczonych zakamarków podwórza Domu Starożytności: jakiś płot, z ziemi —nagie, kamieniste żebra i żółte zęby rozwalonych ścian. Otwarła oczy, powiedziała: „Pojutrze o 16”. Odeszła.