Od tamtej pory widziałem ją tylko raz na spacerze. Dwa, trzy, cztery dni temu —nie wiem: wszystkie dni —jak jeden. Mignęła mi, na sekundę zapełniła sobą żółty, pusty świat z nią pod rękę —sięgał jej do ramienia —dwojaki S i papierowocienki doktor, i ktoś czwarty —w pamięci zostały tylko palce: wylatywały z rękawów junify jak wiązki promieni —niezwykle cienkie, białe, długie. I uniosła rękę —pomachała mi; nad głową S —nachyliła się do tamtego z palcami-promieniami. Dosłyszałem słowo
Wieczorem owego dnia miała różowy bilet na mnie. Stałem przed numeratorem —i z czułością, nienawiścią błagałem go, żeby szczęknął, żeby szybciej w białym wykroju pojawiło się: I-330. Trzaskały drzwi, wychodziły z windy blade, wysokie, różowe, smagłe: dookoła opadały zasłony. Jej nie było. Nie przyszła.
I może właśnie w tej chwili, punktualnie o 22, kiedy to piszę —z zamkniętymi oczami tak samo tuli się do kogoś, opiera o niego ramieniem i pyta tak samo: „Lubisz? Kochasz?” Kogo? Który to? Ten z promieniami-palcami, czy R chlapiący obfitymi wargami? Czy S?
S… Dlaczego ciągle słyszę koło siebie jego płaskie, chlupiące jak po kałużach kroki? Dlaczego jest ciągle przy mnie —jak cień? Z przodu, z boku, z tyłu, szarobłękitny, dwuwymiarowy cień: przechodzą po nim, depczą po nim, a on —wciąż jest tutaj, obok, uwiązany niewidzialną pępowiną. Może ta pępowina to ona, I? A może oni, z Opieki, już wiedzą, że ja…
Gdyby tak powiedziano wam: wasz cień was widzi, przez cały czas widzi. Rozumiecie? Nagle —macie dziwne uczucie: ręce obce, przeszkadzają; przyłapuję się na tym, że idiotycznie, nie do taktu z krokami, wymachuję rękoma. Albo naraz —trzeba się natychmiast obejrzeć, a tu ani rusz, obejrzeć się nie sposób, szyja —skuta. I uciekam, uciekam coraz szybciej, i czuję plecami: coraz szybciej za mną mój cień, i nigdzie, nigdzie przed nim…
W swoim pokoju —nareszcie sam. Tu znów co innego: telefon. Znowu chwytam słuchawkę: „Tak, I-330 poproszę” I znowu w słuchawce —cichy szmer, czyjeś kroki w korytarzu —obok drzwi jej pokoju, i milczenie… Rzucam słuchawkę —i nie mogę, me mogę dłużej. Prędzej, tam —do niej.
To było wczoraj. Popędziłem tam i przez bitą godzinę, od 16 do 17, włóczyłem się pod jej domem. Obok mnie, szeregami, numery. Tysiące nóg uderzały do taktu, miliononogi lewiatan płynął obok, kołysząc się. A ja —samotny, wyrzucony przez burzę na bezludną wyspę, szukam, szukani oczyma czegoś wśród szarobłękitnych fal.
Już zaraz skądś —ostro kpiący kąt brwi uniesionych ku skroniom, i ciemne okna oczu, a tam, wewnątrz —płonie kominek, poruszają się cienie. I ja prosto do środka, tam powiem jej „ty” —koniecznie „ty”: „Ty przecież wiesz —nie mogę bez ciebie. Więc dlaczego?”.
Ale ona —milczy. Nagle słyszę ciszę, nagle słyszę —Wytwórnia Muzyczna i domyślam się: już po 17, wszyscy się dawno rozeszli, jestem —samotny, jestem —spóźniony. Dokoła —szklana, zalana żółtym słońcem pustynia. Widzę: jak w wodzie —w szklanej gładziźnie —zawieszone do góry nogami, odwrócone, lśniące ściany, i odwrotnie, szyderczo, do góry nogami zawieszony jestem ja.
Muszę jak najszybciej, natychmiast —do Urzędu Medycyny po zaświadczenie o chorobie, inaczej wezmą mnie i — — A może to zresztą będzie nawet lepiej. Zostać tu i czekać spokojnie, aż zauważą, odstawią na Operacyjny —raz skończyć ze wszystkim, od razu wszystko odpokutować.
Lekki szelest i przede mną —dwuwygięty cień. Nie patrząc czułem, jak szybko wwierciły się we mnie dwa szarostalowe świdry, uśmiechnąłem się zebrawszy resztkę sił i powiedziałem —coś musiałem powiedzieć:
— Muszę… muszę do Urzędu Medycyny.
— Więc o co chodzi? Dlaczego stoicie tutaj?
Idiotycznie odwrócony, powieszony za nogi —milczałem, płonąc ze wstydu.
— Proszę za mną —surowo powiedział S.
Ruszyłem pokornie, wymachując zbędnymi, obcymi rękami. Nie mogłem podnieść oczu, cały czas kroczyłem w wariackim, odwróconym głową na dół —świecie: jakieś tam maszyny —podstawą do góry i antypodycznie przyklejeni nogami do sufitu ludzie, a jeszcze niżej —niebo okute grubym szkłem nawierzchni. Pamiętam: najgorsze było to, że ostatni raz w życiu widziałem wszystko właśnie tak, do góry nogami, a nie naprawdę. Ale nie mogłem podnieść oczu.
Zatrzymaliśmy się. Przede mną —stopnie. Jeden krok —i zobaczę: postaci w białych lekarskich fartuchach, ogromny, niemy Dzwon…
Na siłę, jakimś śrubowym napędem oderwałem wreszcie wzrok od szkła pod nogami —i nagle prosto w twarz bryznęły mi złote litery „Medycyny”… Dlaczego przyprowadził mnie tutaj, a nie na Operacyjny, dlaczego mnie oszczędził —o tym w tamtej chwili w ogóle nie pomyślałem: jednym susem —kilka stopni naraz, zatrzasnąłem za sobą drzwi —i odetchnąłem. Tak: jakbym od samego rana nie oddychał, jakby serce nie biło —dopiero teraz odetchnąłem po raz pierwszy, dopiero teraz otwarła się śluza w piersi…