— No, wiem. Co to ma do rzeczy?
— To ma do rzeczy, że ja na waszym miejscu poddałbym się takiej operacji.
Na talerzu ukształtowało się coś kwaśnego jak cytryna. Miły —poczuł się obrażony aluzją do wyobraźni, jaką mógłby przypadkiem posiadać… Cóż zresztą: tydzień temu —prawdopodobnie ja też bym się obraził. A teraz —teraz nie: bo wiem, co mi jest —jestem chory. I jeszcze jedno wiem —nie mam ochoty wyzdrowieć. Nie chce mi się i już. Po szklanych stopniach weszliśmy na górę. Wszystko —w dole pod nami —jak na dłoni…
Wy, którzy czytacie te notatki —bądźcie sobie, kim tam chcecie —macie nad sobą słońce. A jeżeli bylibyście kiedyś chorzy, tak jak ja teraz —wiecie, jakie bywa —jakie może być —słońce rankiem, znacie to różowe, przezroczyste, ciepłe złoto. I samo powietrze —leciutko różowe, i w ogóle wszystko przesycone jest delikatną słoneczną krwią, wszystko —żywe: żywe i miękkie —kamienie; żywe i ciepłe —żelazo: żywi i uśmiechnięci co do jednego —ludzie. Zdarzyć się może, że po godzinie wszystko zniknie, w ciągu godziny —wysączy się różowa krew, ale na razie —wszystko żyje. I widzę: coś pulsuje i przelewa się w szklanych sokach
Kadłub
Widziałem: podług Taylora, miarowo i szybko, w takt, jak tryby jednej ogromnej maszyny zginali się, rozginali, obracali w dole ludzie. W rękach błyskały im rurki: ogniem cięli, ogniem spajali szklane ścianki, kątowniki, wręgi, poszycie. Po szklanych szynach powoli toczyły się przezroczyste szklane straszydła-dźwigi i tak jak ludzie posłusznie obracały się, zginały, podawały do wnętrza, do łona
I oto —ramię przy ramieniu, stopiony z nimi, ogarnięty stalowym rytmem… Miarowe ruchy: sprężyście okrągłe, rumiane policzki; czoła lustrzane, nie zamroczone szaleństwem myśli. Płynąłem przez lustrzane morze. Odpoczywałem.
Aż tu jeden —zagadnął mnie pogodnie:
— No, jak: dzisiaj lepiej?
— Co lepiej?
— No, wczoraj was nie było. Jużeśmy myśleli, że co złego… —czoło jaśnieje, uśmiech —dziecięcy, niewinny.
Krew mi napłynęła do twarzy. Nie mogłem —nie mogłem skłamać tym oczom. Milczałem, pogrążałem się…
Z góry, jaśniejąc krągłą białością, zajrzało przez luk fajansowe oblicze.
— Halo D-503! Pozwólcie no tutaj! Myśmy tu, rozumiecie, zeszwejsowali ramę z konsolami, ale na stykach obciążenie rośnie nam do kwadratu.
Nie czekając, aż skończy mówić, z pośpiechem zacząłem się wspinać do niego na górę —haniebnie ratowałem się ucieczką. Nie miałem siły podnieść wzroku —ćmiło się w oczach od migocących szklanych stopni pod nogami, a co stopień —coraz beznadziejniej: nie dla mnie tu miejsce —zbrodniarza, zatrutego. Nigdy już nie dane mi będzie włączyć się w precyzyjny rytm mechanizmu, płynąć po lustrzano-pogodnym morzu. Wiecznie muszę płonąć, miotać się, szukać kąta, w który można by wbić oczy —wiecznie, aż nareszcie znajdę siły, by pójść i —-
I lodowata iskra —na wskroś: ja —w porządku, ja —wszystko jedno; ale przecież trzeba też będzie o niej, i ją też…
Wylazłem przez luk na pokład i stanąłem: nie wiem, gdzie teraz, nie wiem, po co tu przyszedłem. Spojrzałem w górę. Tam matowo unosiło się umęczone południem słońce. W dole —
— Co z wami, 503, ogłuchliście czy co? Wołam, wołam… Co jest? —to Drugi Konstruktor —nad samym moim uchem: pewnie wrzeszczy od dawna.
Co ze mną? Straciłem ster. Motor huczy na pełnym gazie, aero drży i pędzi, a steru nie ma —i nie wiem, dokąd tak pędzę: w dół i zaraz o ziemię, czy w górę —i w słońce, w ogień…
Notatka 16
Paru dni nie zanotowałem. Nie wiem, ilu: wszystkie dni —jak jeden. Wszystkie dni —jednego koloru —żółtego, jak wysuszony, wypalony piasek, i ani kawałka cienia, ani kropli wody, tylko bez końca żółty piasek. Nie mogę bez niej —a ona, odkąd w niepojęty sposób znikła wtedy w Domu Starożytności…