Poranny dzwonek —wstaję —i całkiem co innego: za szkłem sufitu, ścian, wszędzie, zewsząd, na wskroś —mgła. Zwariowane chmury, coraz cięższe —i coraz lżej, bliżej, i już nie ma granicy między ziemią a niebem, wszystko ulatuje, ginie, rozpada się, nie ma się czego uchwycić. Nie ma już domów: szklane ściany roztopiły się we mgle, jak kryształki soli w wodzie. Gdy spojrzeć z chodnika —ciemne sylwetki ludzi w domach —niby cząsteczki osadu w niedorzecznym mlecznym roztworze —zawisły niżej i wyżej, i jeszcze wyżej —gdzieś na dziesiątym piętrze. I wszystko dymi —może to jakiś bezszelestnie szalejący pożar.
Punkt 11.45: specjalnie spojrzałem na zegarek —żeby przynajmniej uchwycić się cyfr —żeby choć cyfry uratowały.
O 11.45 przed zwykłymi, zgodnymi z Dekalogiem Godzinowym zajęciami z pracy fizycznej, wpadłem do siebie. Naraz dzwonek telefonu —głos —długa, powolna igła w serce:
— Aha, jesteście w domu? Bardzo się cieszę. Proszę na mnie zaczekać na rogu. Pójdziemy… a zresztą zobaczycie, gdzie.
— Przecież świetnie wiecie: idę teraz do pracy.
— Przecież świetnie wiecie, że zrobicie tak, jak wam mówię. Do widzenia. Za dwie minuty…
W dwie minuty później stałem na rogu. Przecież musiałem jej dowieść, że to Państwo Jedyne, a nie ona mną kieruje. „Tak, jak wam mówię…”. I co za pewność siebie: słychać po głosie. No, teraz to z nią naprawdę pogadam…
Szare, utkane z szarej mgły junify w pośpiechu na jedną sekundę materializowały się koło mnie i niespodzianie rozpływały się we mgle. Nie odrywałem oczu od zegarka, byłem ostrą, dygoczącą wskazówką sekundnika. Osiem, dziesięć minut… Za trzy, za dwie dwunasta…
Koniec. Do pracy już się spóźniłem. Jak ja jej nienawidzę. Ale przecież musiałem dowieść…
Na rogu w białej mgle —krew —ostrym nożem —wargi:
— Zdaje się, że was zatrzymałam. Zresztą wszystko jedno. Teraz i tak za późno.
Jak ja jej — — Zresztą fakt: za późno.
W milczeniu patrzyłem na wargi. Wszystkie kobiety to wargi, same wargi. Czyjeś różowe, elastycznie krągłe: pierścień, delikatny mur odgradzający od świata. I te: przed sekundą ich nie było, dopiero teraz —nożem —jeszcze kapie słodka krew.
Bliżej —oparła się o mnie ramieniem —jesteśmy jednym i tym samym, z niej przepływa we mnie —i wiem: tak trzeba! Wiem każdym fibrem, każdym włosem, każdym aż do bólu słodkim uderzeniem serca. Co za radość usłuchać tego —trzeba! Zapewne z równą radością opiłek żelaza, posłuszny bezwarunkowemu, ścisłemu prawu, przywiera do magnesu. Kamień rzucony w górę, po sekundzie wahania, na łeb na szyję spada w dół, na ziemię. Człowiek w agonii wreszcie wciąga ostatni haust powietrza i umiera.
Pamiętam: uśmiechnąłem się w roztargnieniu i ni w pięć, ni w dziewięć:
— Mgła… Bardzo.
— Ty lubisz mgłę?
To starożytne, dawno zapomniane „ty”, „ty” pana do niewolnika —przeniknęło mnie ostro, powolnie: tak, jestem niewolnikiem, i tak —też trzeba, tak też dobrze.
— Tak, dobrze… —powiedziałem głośno do siebie. A potem do niej: —Nienawidzę mgły. Boję się mgły.
— Czyli lubisz. Boisz się —bo to silniejsze od ciebie, nienawidzisz —bo się boisz, kochasz —bo nie możesz zmusić do posłuchu. Przecież kochać można tylko to, co nieposłuszne.
Tak, właśnie tak. I właśnie dlatego —właśnie dlatego ja…
Szliśmy we dwoje —jedno. Gdzieś w oddaleniu za mgłą ledwie słyszalnie dzwoniło słońce, wszystko wzbierało sprężystością, barwą perłową, złotą, różową, czerwoną. Cały świat —to jedna nieobjęta kobieta, a my —w jej wnętrzu, w łonie, jeszcze nie narodzeni, radośnie dojrzewamy. I jest dla mnie jasne, niewzruszenie jasne: wszystko —dla mnie: słońce, mgła, różowa, złota, dla mnie…
Nie pytałem, dokąd idziemy. Wszystko jedno: byle iść, iść, dojrzewać, wzbierać coraz sprężyściej —-
— No, jesteśmy… —I zatrzymała się przed drzwiami. —Dzisiaj ma tu dyżur właśnie jeden… Mówiłam o nim wtedy, w Domu Starożytności.
Z daleka, samymi oczami, chroniąc to, co dojrzewało —przeczytałem wywieszkę: „Urząd Medycyny”. Zrozumiałem wszystko.
Szklany pokój pełen złotej mgły. Szklane sufity z kolorowymi butlami, bańkami. Druty. Niebieskawe iskry w lampach.
Człowiek —cieniusieńki. Jak wycięty z papieru, z którejkolwiek strony spojrzeć —sam tylko profil, wyraziście zaostrzony: połyskliwy skalpel —nos, nożyce —usta.
Nie słyszałem, co mówiła do niego I: patrzyłem, jak mówiła —i czułem: uśmiecham się błogo, niepowstrzymanie. Błysnęły ostrzem usta-nożyce, lekarz powiedział:
— Tak, tak. Rozumiem. Najniebezpieczniejsza ze wszystkich chorób —nie znam bardziej niebezpiecznej… —uśmiechnął się, cieniusieńką papierową ręką szybko coś napisał, podał kartkę I; napisał —podał mnie.
Były to zaświadczenia, że jesteśmy chorzy, że nie możemy stawić się do pracy. Okradałem z mej pracy Państwo Jedyne, ja —złodziej, ja —łotr spod Maszyny Dobroczyńcy. Ale to dla mnie —dalekie, obojętne, jak w książce… Wziąłem karteluszek nie wahając się ani chwili; ja —moje oczy, usta, ręce —wiedziałem: tak trzeba.