— O, miła moja, oczywiście macie rację! Absolutną rację! Nie poszedłem do Urzędu Opieki: cóż począć, trzeba się było wybrać do Medycznego; tam mnie przetrzymano do 17.
A wieczorem (zresztą wszystko jedno —wieczorem tam już było zamknięte) —wieczorem przyszła do mnie O. Zasłony nie były spuszczone. Rozwiązywaliśmy zadania ze starego zbioru: to bardzo uspokaja i pozwala uporządkować myśli. O-90 siedziała nad zeszytem, z głową przechyloną na lewe ramię, z pilności wypychając językiem lewy policzek… Było to takie dziecinne, takie czarujące! A we mnie wszystko takie piękne, precyzyjne, proste…
Poszła sobie. Byłem sam. Dwa razy głęboko westchnąłem (bardzo zdrowo —przed snem). Aż tu nagle jakiś nieprzewidziany zapach —i coś bardzo nieprzyjemnego dla mnie… Wkrótce znalazłem: pod kołdrą był schowany pęd konwalii. Od razu wszystko zawirowało, podniosło się z dna. No, to już był po prostu nietakt z jej strony —podrzucić mi te konwalie. No tak, nie poszedłem: tak. Ale przecież nie moja wina, że jestem chory.
Notatka 8
Jakże to dawno, w latach szkolnych —przytrafił mi się wtedy √-1. Pamiętam wyraźnie, ostro: jasna, sferyczna sala, setki okrągłych głów chłopięcych —i Papla, nasz matematyk. Przezwaliśmy go Paplą: był już nieźle zużyty, rozchwierutany, kiedy więc dyżurny od tyłu podłączał go do prądu, z głośnika zawsze najpierw: „Pla-pla-pla-tszszsz”, a dopiero potem lekcja. Pewnego razu Papla opowiadał o liczbach urojonych —pamiętam, że płakałem, waliłem pięściami w stół, wrzeszcząc: „Nie chcę √-1! Wyciągnijcie ze mnie √-1!”. Ten irracjonalny pierwiastek tkwił we mnie jak jakieś obce, odmienne, straszne ciało, pożerał mnie —nie dawał się zinterpretować, unieszkodliwić, istniał bowiem poza sferą ratio.
A teraz znowu √-1. Przejrzałem swoje notatki. Wszystko jest jasne: próbowałem sam siebie oszukać, kłamałem sobie —byle nie zauważać √-1
Dziś na przykład. Punktualnie o 16.10 —stałem przed rozjarzoną szklaną ścianą. Nade mną —złota, słoneczna, przeczysta aureola liter na szyldzie Urzędu. W głębi za szybami długa kolejka błękitnawych junif. Twarze —jak płomyki świec w starożytnej świątyni: wszyscy tu przyszli, aby złożyć na ołtarzu Państwa Jedynego swych ukochanych, przyjaciół —siebie. A ja —ciągnęło mnie do nich, razem z nimi. I ani rusz: nogi osadzone głęboko w szklanych płytach —stałem, gapiłem się tępo, nie miałem siły się ruszyć…
— Hej, matematyku, o czym marzysz!
Drgnąłem. Przede mną —czarne, lakierowane śmiechem oczy, grube, murzyńskie wargi. Poeta R-13, stary kumpel —a z nim różowa O.
Odwróciłem się gniewnie (sądzę, że gdyby mi nie przeszkodzili, w końcu wydarłbym z siebie z mięsem √-1, wszedłbym do Urzędu).
— Jeśli łaska, nie marzę, ale się napawam —powiedziałem dosyć szorstko.
— Dobra, dobra! Wy, kochasiu, powinniście być nie matematykiem, ale poetą, tak! A może byście przeszli do nas —do Poetów, co? Chcecie —raz-dwa to załatwię?
R-13 mówi zachłystując się, słowa z niego tryskają, z grubych warg —bryzgi: każde „p” —gejzer, „poeci” —gejzer.
— Służyłem i będę służył wiedzy —zmarszczyłem brwi: nie lubię żartów i nie znam się na nich, a ten R-13 ma do nich głupie skłonności.
— Co tam: wiedza! Cała wasza wiedza to —tchórzostwo. Na pewno, nie ma dwóch zdań. Po prostu chcielibyście otoczyć murem nieskończoność, a za mur już się boicie wyjrzeć. Tak! Zajrzycie —i oczy zamykacie. Tak!
— Mur —to fundament wszelkiego ludzkiego… —zacząłem. R —trysnął gejzerem, O —śmiała się okrągło, różowo. Machnąłem ręką: śmiejcie się, pal sześć. Co innego miałem na głowie. Musiałem czymś zagryźć, zagłuszyć ten przeklęty √-1
— Wiecie co —zaproponowałem —chodźcie, posiedzimy sobie u mnie, porozwiązujemy zadanka (przypomniała mi się wczorajsza godzina spokoju —może i dzisiaj się tak uda).
O zerknęła na R, jasno, okrągło spojrzała na mnie, policzki jej leciutko zaróżowiły się delikatną, wzruszającą barwą naszych talonów.
— Ale ja dzisiaj… Mam dzisiaj —talon na niego —skinęła głową w stronę R —a wieczorem on nie ma czasu… Tak, że…
Mokre, lakierowane wargi chlapnęły dobrodusznie:
— Ależ to głupstwo: dla nas dwojga starczy pół godzinki. Prawda, O? Wasze zadanka —to nie dla mnie, ale po prostu —chodźmy do mnie, posiedzimy.
Strach mnie brał, że zostawią mnie samemu sobie na pastwę, sobie samemu —czy właściwie temu nowemu, obcemu, który tylko przez dziwny przypadek nosił mój numer —D-503. Poszedłem do niego, do R. Co prawda, daleko mu do precyzji, do rytmiczności,