Przez szklane ściany mojego algebraicznego świata —znowu rzęsa w oku —coś nieprzyjemnego, co powinienem dzisiaj —-
— Proszę bardzo, proszę, nic nie szkodzi —uśmiechnąłem się do sąsiada, wymieniliśmy ukłony. Błysnęła jego blaszka: S-4711 (zrozumiałem, dlaczego od pierwszej chwili kojarzył mi się z literą S: nie zarejestrowane przez świadomość wrażenie wzrokowe). Błysnęły oczy —dwa ostre świderki, obracając się szybko wwiercały się coraz głębiej —lada moment wkręcą się do samego dna, dojrzą to, co nawet przed sobą samym…
Naraz cała ta historia z rzęsą stała się dla mnie zupełnie jasna: —to jeden z nich, z Opiekunów, i najprościej będzie bez zwłoki zaraz mu o wszystkim opowiedzieć.
— Widzicie, wczoraj byłem w Domu Starożytności —głos miałem dziwny, spłaszczony, płytki —próbowałem odchrząknąć.
— No, cóż, to świetnie. To pozwala wyciągnąć bardzo interesujące wnioski.
— Ale, rozumiecie, nie byłem sam, byłem z numerem I-330 i właśnie…
— I-330? Gratuluję. Bardzo interesująca, utalentowana kobieta. Ma wielu wielbicieli.
… Ale przecież on także —wtedy na spacerze —może też jest na nią zapisany? Nie, z nim nie można, nie sposób —o tym: to jasne.
— Tak, tak! No, jakże! Bardzo —uśmiechałem się coraz szerzej, coraz idiotyczniej —i czułem: przez ten uśmiech —robię się goły, głupi…
Świderki dotarły do dna, potem, obracając się szybko —wkręciły się na powrót w oczy; S —uśmiechnął się dwuwygięciem, skinął mi głową, przesunął się do wyjścia.
Zasłoniłem się gazetą (wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą) —wkrótce zapomniałem o rzęsie w oku, o świderkach, o wszystkim: do tego stopnia wzburzyło mnie to, co przeczytałem. Jedna krótka linijka: „Jak podają źródła poinformowane —znowu natrafiono na trop nie wykrytej dotychczas organizacji, która stawia sobie za cel wyzwolenie spod dobroczynnego jarzma Państwa Jedynego”.
„Wyzwolenie”? Zdumiewające: jak żywotne są w obrębie gatunku ludzkiego zbrodnicze instynkty. Świadomie powiadam: „zbrodnicze”. Wolność i zbrodnia związane są ze sobą jak… powiedzmy: jak ruch aero z jego prędkością: prędkość aero = O —wówczas się nie porusza; wolność człowieka = O —wówczas nie popełnia zbrodni. To jasne. Jedyny sposób, by uwolnić człowieka od zbrodni, to uwolnić go od wolności. Ledwie zdążyliśmy się od tego uwolnić (w kosmicznej skali wieku —to, rzecz jasna, „ledwie”), a już jakieś żałosne niedouczki…
Nie, nie rozumiem: dlaczego zaraz wczoraj nie poszedłem do Opieki. Dzisiaj po 16 —pójdę tam bez chwili zwłoki…
O 16.10 wyszedłem na ulicę —i zaraz na rogu zobaczyłem O —pełną różowego zachwytu na mój widok. „Ona na przykład ma prosty, krągły umysł. Bardzo dobrze: zrozumie mnie i wesprze…”. Co do wspierania —to zresztą przesada: jestem w pełni zdecydowany, nikt mnie nie musi wspierać.
Kotły Wytwórni Muzycznej grzmiały zgodnym Marszem —ciągle tym samym, codziennym Marszem. Jakiż niewytłumaczalny urok ma ta codzienność, powtarzalność, ten lustrzany świat.
O złapała mnie za rękę.
— Na spacer? —okrągłe niebieskie oczy szeroko przede mną otwarte —niebieskie okna do wnętrza —przenikam do wnętrza o nic nie zawadzając: w środku nie ma nic —to znaczy nic obcego, zbytecznego.
— Nie, nie na spacer. Muszę —powiedzieć jej, dokąd. Ku swojemu zdumieniu zobaczyłem: różowy krąg ust —złożył się w różowy półksiężyc, różkami w dół —jak od czegoś kwaśnego. Wybuchnąłem.
— Zdaje się, że wy, numery żeńskie, jesteście nieuleczalnie zżarte przez przesądy. Jesteście absolutnie niezdolne do myślenia abstrakcyjnego. Przepraszam —ale to po prostu tępota.
— Wy… idziecie do szpiclów… fe! A ja dla was zdobyłam w Ogrodzie Botanicznym jeden pęd konwalii…
— Dlaczego: „A ja” —dlaczego to „A”? To jest właśnie kobieta —z gniewem (co prawda, to prawda) złapałem te jej konwalie. —I co te wasze konwalie, co? Wąchajcie sobie: piękne, tak? Miejcie chociaż tyle logiki. Tak: konwalie pięknie pachną. Ależ przecież o zapachu, o samym pojęciu zapachu, nie możecie powiedzieć —że jest dobry albo zły? Nie mo-że-cie, no! Jest zapach konwalii i jest wstrętny zapach lulka czarnego: i to, i tamto pachnie. Miały szpiclów państwa starożytne —i ma ich nasze państwo… tak, szpiclów. Nie boję się słów. To przecież jasne —tam szpicel to lulek, tutaj szpicel —to konwalia. Tak, tak, konwalia!
Różowy półksiężyc drżał. Teraz rozumiem: to mi się tylko wydawało, ale wtedy byłem pewien, że ona się roześmieje.
Krzyknąłem jeszcze głośniej:
— Tak, konwalia! I nie ma w tym nic śmiesznego, nic śmiesznego!
Okrągłe, gładkie kule głów przepływały obok nas, odwracały się. O łagodnie wzięła mnie za rękę:
— Jesteście dzisiaj… Nie jesteście chorzy?
Sen-żółtość-Budda… W tej chwili stało się dla mnie jasne: muszę pójść do Urzędu Medycyny.
— Tak, rzeczywiście, jestem chory —powiedziałem z wielką uciechą w głosie (zupełnie niepojęta sprzeczność —z czego tu się cieszyć?).
— No, to trzeba zaraz pójść do lekarza. Przecież rozumiecie: zdrowie jest waszym obowiązkiem. To śmieszne, żebym musiała was o tym przekonywać.