Włochaty człowieczek chwycił swój wór i ruszył biegiem, dostatecznie wolno, by Tristran ze skórzaną torbą obijającą się o kolana, mógł dotrzymać mu kroku. Dyszał ciężko. Serce waliło mu w piersi.
— Nie! Nie tędy! W lewo! — krzyknął. Gałęzie i ciernie szarpały mu ubranie. Obaj biegli w milczeniu.
Drzewa sprawiały wrażenie, że się przesuwają, tworząc mur. Na głowy biegnących spadały tumany liści. Gdy dotykały skóry Tristrana, kłuły boleśnie, rozcinając ciało i ubranie. Biegł po zboczu wzgórza, wolną ręką opędzając się od liści i uderzając torbą atakujące gałęzie. Nagle ciszę zakłóciło czyjeś zawodzenie. To był włochaty człowieczek. Zatrzymał się i odrzucając w tył głowę, zaczął wyć wprost w niebo.
— Pozbieraj się! — rzucił Tristran. — Jesteśmy już prawie na miejscu.
Chwycił wolną rękę włochatego towarzysza swą własną, znacznie większą dłonią, i pociągnął go naprzód, I nagle znaleźli się na prawdziwej ścieżce, wstędze zielonej murawy, biegnącej przez szary las.
— Jesteśmy tu bezpieczni? — spytał Tristran, dysząc i rozglądając się z lękiem.
— Owszem, póki trzymamy się ścieżki — odparł włochaty człowieczek. Złożył na ziemi swój wór i usiadł na trawie, przyglądając się otaczającym ich drzewom.
Białe gałęzie kołysały się, choć nie wiał nawet najlżejszy wiatr. Tristranowi wydawało się, że wygrażają im gniewnie.
Jego towarzysz zaczął dygotać. Włochate palce gładziły i przeczesywały zieloną trawę. W końcu uniósł wzrok i spojrzał na Tristrana.
— Wątpię, byś miał przy sobie butelczynę czegoś mocniejszego? Albo może garniec gorącej, słodkiej herbaty?
— Nie — rzekł Tristran. — Obawiam się, że nie. Człowieczek pociągnął nosem i zaczął majstrować przy kłódce swego wielkiego wora.
— Odwróć się — polecił. — I nie podglądaj. Tristran posłuchał.
Usłyszał, jak tamten grzebie wśród rzeczy. Potem szczęknęła kłódka. A po chwili człowiek się odezwał:
— Możesz już się odwrócić, jeśli chcesz. Towarzysz Tristrana trzymał w dłoni emaliowaną butelkę i bez powodzenia usiłował wyciągnąć korek.
— Przepraszam, może mógłbym ci pomóc? — Tristran miał nadzieję, że jego sugestia nie urazi towarzysza. Nie powinien był się martwić. Człowieczek praktycznie wcisnął mu flaszkę do ręki.
— Proszę — rzekł. — Twoje palce lepiej się do tego nadają. Tristran pociągnął korek, który wyszedł gładko. W powietrzu rozeszła się upajająca woń, przypominająca miód zmieszany z dymem drzewnym i goździkami. Oddał butelkę właścicielowi.
— To zbrodnia pić tak wspaniały i rzadki trunek Wprost z butelki — oznajmił tamten. Odwiązał od pasa mały drewniany kubek i trzęsącymi się rękami nalał do niego odrobinę bursztynowego płynu. Powąchał go, potem pociągnął łyk i uśmiechnął się, ukazując małe, ostre zęby.
— Tak lepiej.
Podał kubek Tristranowi.
— Pij powoli — pouczył go. — Ta butelka warta jest królewskiej zapłaty. Kosztowała mnie dwa duże błękitne diamenty, mechanicznego ptaka, który umiał śpiewać, i smoczą łuskę.
Tristran upił łyk. Trunek rozgrzał całe ciało. Poczuł się nagle, jakby głowę wypełniły mu maleńkie bąbelki.
— Dobre, co? Tristran przytaknął.
— Obawiam się, że zbyt dobre dla takich jak ty i ja. No cóż, podnosi na duchu w tarapatach, a bez wątpie nia w takich się właśnie przed chwilą znaleźliśmy. Wyjdźmy z tego lasu — dodał włochaty człowieczek.Ale którędy?
— Tędy. — Tristran wskazał w lewo. Jego towarzysz zatkał korkiem butelkę i wsunął ją do kieszeni. Zarzucił na plecy wór i obaj ruszyli razem zieloną ścieżką przez szary las.
Po kilku godzinach białe drzewa zaczęły rzednąć.Wkrótce zostawili za sobą złylas. Szli teraz szczytem dłu giego wzniesienia pomiędzy dwoma niskimi, kamiennymi,murkami. Kiedy Tristran obejrzał się, nie dostrzegł ani śladu lasu. Za ich plecami rozciągały się fioletowe, pagórkowate wrzosowiska.
— Możemy już się zatrzymać — oznajmił jego towarzysz. — Musimy porozmawiać o kilku rzeczach. Usiądź.
Odłożył swój ogromny wór i wdrapał się na niego. Patrzył teraz z góry na Tristrana, który przycupnął na kamieniu obok drogi.
— Jest coś, czego do końca nie rozumiem. Powiedz mi, skąd pochodzisz?
— Z Muru — odrzekł Tristran. — Mówiłem już.
— Kim są twoi rodzice?
— Mój ojciec nazywa się Dunstan Thorn. Moja matka to Daisy Thorn.
— Mmm. Dunstan Thorn… Mmm. Spotkałem kiedyś twojego ojca. Przenocował mnie. Niezły gość, choć marudny nieco, gdy przerwać mu drzemkę. — Podrapał się po brodzie. — To jednak nie wyjaśnia… Czy w twojej rodzinie ktoś potrafi robić coś niezwykłego?
— Moja siostra Louisa umie ruszać uszami. Włochaty człowieczek lekceważąco zastrzygł własnymi dużymi, porośniętymi włosami uszami.
— Nie. To nic to — rzekł. — Myślałem raczej o babce — słynnej czarodziejce, wuju — wybitnym magu, albo o kilku wróżkach ukrytych wśród gałęzi waszego drzewa genealogicznego.
— Nic mi o tym nie wiadomo — przyznał Tristran. Jego towarzysz zmienił temat.