Z każdym krokiem Tristran zostawiał za sobą październik. Miał wrażenie, że wkracza do krainy lata. Przez las wiodła ścieżka, po jednej stronie ograniczona wysokim żywopłotem. Na niebie lśniły gwiazdy. Księżyc w pełni błyszczał złocistym blaskiem barwy dojrzałej kukurydzy. W jego promieniach Tristran widział kwitnące w żywopłocie dzikie róże.
Zaczynał robić się senny. Przez jakiś czas walczył z tym, potem zdjął płaszcz, położył na ziemi torbę — dużą skórzaną torbę, którą za dwadzieścia lat powszechnie zaczną nazywać gladstonką — oparł na niej głowę i okrył się płaszczem.
Patrzył w gwiazdy i nagle wydało mu się, że widzi tancerzy, wdzięcznych i wytwornych, wykonujących taniec niemal niepojęty w swej złożoności. Wyobraził sobie też, że dostrzega twarze gwiazd — były blade, łagodnie uśmiechnięte, jakby ich właściciele zbyt wiele czasu spędzali ponad światem, obserwując krzątaninę, radość i ból ludzi w dole, i nie mogli powstrzymać rozbawienia, gdy kolejny maleńki człowiek zaczyna wierzyć, iż jest środkiem wszechświata. A przecież wierzy w to każdy z nas.
Potem zaś Tristran zrozumiał, że śni, i wszedł do swej sypialni, w której jednocześnie mieściła się sala szkolna wioski Mur. Pani Cherry postukała w tablicę, nakazując uczniom milczenie. Tristran spuścił wzrok, patrząc na tabaczkę, by dowiedzieć się, o czym będzie dzisiejsza lekcja, nie mógł jednak odczytać własnych słów, a potem pan Cherry, tak bardzo przypominająca jego matkę, że Tristran zdumiał się, iż nigdy wcześniej nie pojął, że są tą samą osobą, wywołała go, by wymienił głośno daty panowania wszystkich królów i królowych Anglii…
— Przempraszam — usłyszał cichy, włochaty głos w swym uchu — ale czy zechciałbyś śnić nieco ciszej? Twoje sny przelewają się do moich. A jeśli czegoś naprawdę nie lubię, to właśnie dat. Wilhelm Bywca, 1066. Tylko tyle pamiętam, a i jego zamieniłbym na tańczącą mysz.
— Mmm? — spytał Tristran.
— Proszę ciszej — dodał głos — jeśli łaska.
— Przepraszam — powiedział Tristran i odtąd śnił już tylko ciemność.
— Śniadanie — powiedział ktoś przy jego uchu. — To pieczarki smażone na maśle z dzikim czosnkiem.
Tristran otworzył oczy. Przez różany żywopłot przeświecały promienie słońca, zalewając trawę złocistozielonym blaskiem. W pobliżu coś niebiańsko pachniało.
Tuż przed nim stanęła blaszana miska.
— Skromny posiłek — rzekł ten sam ktoś. — Wiejski, ni mniej, ni więcej. Nic, co zjadłby szlachcic, lecz tacy jak my lubią dobre piczarki.
Tristran zamrugał. Sięgnął do miski i wyciągnął duży grzyb; uniósł go dwoma palcami, ugryzł ostrożnie i poczuł, jak usta zalewa ciepły sok. Był to najsmaczniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadł. Kiedy przełknął pierwszy kęs, powiedział to głośno.
— To miłe z twojej strony — odparła drobna postać, siedząca po drugiej stronie niewielkiego ognia, potrzaskującego i dymiącego w porannym powietrzu. — Bardzo miło o tak, ale i ty, i ja wiemy, że to tylko smażona polna pieczarka. Nic szczególnego.
— Jest ich może więcej? — spytał Tristran, uświadamiając obie nagle, jak bardzo jest głodny. Czasami tak właśnie działa na człowieka kęs jedzenia.
— To dopiero wytworne maniery — oznajmiła mała postać w wielkim, miękkim kapeluszu i obszernym, miękkim płaszczu. — „Czy jest ich więcej?”. Mówi, jakby chodziło o sadzone przepiórcze jaja, wędzone mięso ga-zeli i trufle, nie zwykłą piczarkę, smakującą jak coś, co nie żyje od tygodnia i czego nie tknąłby nawet kot. Maniery, ot co.
— Naprawdę, ale to naprawdę, chętnie zjadłbym jeszcze jedną pieczarkę — rzekł Tristran — jeśli to nie kłopot.
Drobny człowieczek — jeśli rzeczywiście był człowiekiem, w co Tristran mocno wątpił — westchnął żałośnie, wsunął nóż do stojącego na ogniu skwierczącego rondla i wrzucił do miski Tristrana dwie duże pieczarki.
Tristran podmuchał na nie, po czym wziął obie palcami i zjadł.
— Spójrzcie tylko — rzekł mały, włochaty osobnik. W jego głosie dźwięczała dziwna, ponura duma. — Chłopak je piczarki, jakby mu smakowały, a nie stawały w ustach niczym piołun, trociny czy ruta.
Tristran oblizał palce i raz jeszcze zapewnił swego dobroczyńcę, że przyrządził najlepsze pieczarki, jakie on, Tristran, miał kiedykolwiek zaszczyt jeść.
— Teraz tak mówisz — powiedział melancholijnie jego gospodarz — lecz za godzinę zmienisz zdanie. Bez wątpienia będą zalegać ci w żołądku, tak jak rybak zaległ w łożu syreny, co nie spodobało się jego żonie. Ich kłótnię słychać było od Garamondu po Cytadelę Burz. Co za język. Od samego słuchania posiniały mi uszy. — Mała włochata osobistość westchnęła głęboko. — A skoro już mowa o twoich wnętrznościach, to muszę opróżnić moje, tam za drzewem. Zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i przypilnować w tym czasie mojego worka? Będę wdzięczny.
— Oczywiście — odparł uprzejmie Tristran. Włochaty człowieczek zniknął za pniem dębu. Tristran usłyszał kilka stęknięć, a potem jego nowy przyjaciel znów się pojawił.