— Nie mniej niż florena — odparł. Uśmiechnęła się i uniosła dłoń. Coś rozbłysło na niej złociście.
— Ja dam ci złotą gwineę — oznajmiła. — Dość, by kupić kojec kur i sto korców rzepy. Chłopcu opadła szczęka.
— Umowa stoi?
Brevis przytaknął i wyciągnął rękę, w której trzymał sznurek z uwiązanym na końcu capem.
— Proszę. — To wszystko, co zdołał wykrztusić. W jego głowie wirowały wizje nieskończonego bogactwa i niezliczonych stosów rzepy.
Dama ujęła sznurek. Potem dotknęła palcem głowy capa pomiędzy jego żółtymi oczami i wypuściła zaimprowizowaną smycz.
Brevis spodziewał się, że kozioł natychmiast czmychnie w las albo odbiegnie jedną z dróg. Zwierzę jednak pozostało na miejscu, jak wmurowane.
Chłopak wyciągnął rękę po złotą gwineę.
I wtedy kobieta spojrzała na niego, przyglądając mu się uważnie, od zabłoconych stóp po mokre od potu krótko ostrzyżone włosy na czubku głowy, i ponownie się uśmiechnęła.
— Wiesz — rzekła — myślę, że parka będzie wyglądała lepiej niż jeden. Co ty na to?
Brevis nie miał pojęcia, o czym mówiła kobieta, i otworzył usta, by jej to powiedzieć. W tym momencie jednak wyciągnęła palec, dotknęła grzbietu jego nosa pomiędzy oczami i odkrył, że nie może już mówić.
Pstryknęła palcami. Brevis i cap posłusznie stanęli pomiędzy dyszlami wózka. Brevisa zdumiało odkrycie, że chodzi teraz na czworakach i jest nie wyższy niż stojące obok zwierzę.
Czarownica strzeliła z bata i powozik potoczył się błotnistą drogą, ciągnięty przez parę identycznych rogatych białych capów.
Włochaty człowieczek zabrał podarte spodnie, płaszcz i kamizelkę Tristrana i, pozostawiając go owiniętego w koc, pomaszerował do wioski, przycupniętej w dolince pomiędzy trzema porośniętymi wrzosem wzgórzami.
Tristran siedział posłusznie pod kocem w miłym wieczornym cieple.
W krzaku głogu za jego plecami rozbłysły światełka. Z początku wydało mu się, że widzi świetliki albo robaczki świętojańskie. Gdy jednak przyjrzał się uważniej, przekonał się, że to maleńcy ludzie; maciupeńkie, migoczące postaci przeskakiwały z gałęzi na gałąź.
Chrząknął. Spojrzało na niego kilkanaście maleńkich oczu. Część niezwykłych istot zniknęła, inne wycofały się wysoko w głąb krzaku głogu, jednakże garstka śmiałków podleciała ku niemu.
Zaczęli się śmiać wysokimi, melodyjnymi głosikami, wskazując na Tristrana, jego zniszczone buty i koc, bieliznę i melonik. Tristran oblał się ciemnym rumieńcem i szczelniej owinął kocem.
Jeden z maleńkich ludzików zaczął śpiewać:
I kiedy włochaty człowieczek wrócił z wioski Uciecha (czemu ją tak ochrzczono, nikt nie potrafił rzec, była bowiem ponurym, niegościnnym miejscem, i to od niepamiętnych czasów), zastał Tristrana siedzącego z gniewną miną obok krzaku głogu, owiniętego w koc i opłakującego utratę kapelusza.
— Mówili okrutne rzeczy o mojej miłości — rzekł Tristran. — O pannie Victorii Forester. Jak oni śmieli!
— Mały ludek nie lęka się niczego — odparł przyjaciel — i często gada bzdury, ale mówi też mnóstwo mądrych rzeczy.
Słuchasz ich na swe własne ryzyko, lecz na swe własne ryzyko także puszczasz ich słowa mimo uszu. — Mówił — że ukochana wzgardzi mą miłością.
— Naprawdę? — Włochaty człowieczek układał na trawie przyniesione rzeczy. Nawet w blasku księżyca Tristran dostrzegł, że nowe ubranie w żaden sposób nie przypomina tego, które zdjął z siebie wcześniej.
W wiosce Mur mężczyźni ubierali się w brązy, szarości i czernie. Nawet najczerwieńsza chusta noszona przez najbardziej rumianego farmera wkrótce blakła w promieniach słońca, przybierając bardziej męski kolor. Ponownie spojrzał na szkarłatne, żółte i rdzawe ubranie, bardziej przypominające kostium wędrownego aktorzyny czy zawartość kufra dla lalek jego kuzynki Joanny.
— A moje ubranie?
— To jest teraz twoje ubranie — odparł z dumą jego towarzysz. — Zamieniłem je. Te rzeczy są znacznie lepsze, widzisz? Niełatwo je podrzeć, nie są też poszarpane. A poza tym nie będziesz wyróżniał się w tłumie. Tu nosi się właśnie takie stroje.