Zamknął za nią drzwi i poprowadził do łóżka, gdzie, gdy kazał jej już zdjąć koszulę, obejrzał twarz i ciało w blasku świecy, pocałował ją w czoło, usta, piersi, pępek i stopy i zdmuchnął płomień; kochał się z nią bez słowa w srebrnym blasku księżyca.
Po jakimś czasie mruknął głośno i znieruchomiał.
— I jak, kochasiu, dobrze było? — spytała Letycja.
— Tak — odparł czujnie Tertius, jakby jej słowa kryły w sobie jakąś pułapkę. — Całkiem dobrze.
— Chciałbyś spróbować jeszcze raz, nim odejdę?
W odpowiedzi Tertius wskazał między swe nogi. Letycja zachichotała.
— Możemy go postawić w mgnieniu oka.
Wyciągnęła korek ze stojącej dotąd obok łóżka butelki wina, którą ze sobą przyniosła, i podała ją Tertiusowi. On zaś uśmiechnął się do niej, pociągnął łyk trunku i mocno objął Letycję.
— Założę się, że smaczne — rzekła. — A teraz, kochasiu, pozwól, że pokażę ci, co sprawia przyjemność mnie… Hej, co się dzieje?
Przeraziła się, albowiem pan Tertius z Cytadeli Burz zwijał się na łóżku z wybałuszonymi oczami, dysząc ciężko.
— To wino — wykrztusił. — Skąd je wzięłaś?
— Od twojego brata — odparła Letty. — Spotkałam go na schodach. Powiedział, że przywróci pełnię sił i doda wigoru i że dzięki niemu będzie to noc, której nigdy nie zapomnimy.
— I rzeczywiście była — wydyszał Tertius. Potem zadrżał raz, drugi, trzeci i zesztywniał. Nie oddychał.
Tertius usłyszał krzyk Letycji dobiegający jakby z wielkiej odległości. Tuż obok siebie poczuł obecność jakże znajomych postaci, stojących w cieniu obok ściany.
— Była bardzo piękna — szepnął Secundus. Letycji wydało się, że słyszy szelest zasłony.
— Septimus jest wyjątkowo zręczny — dodał Kwintus — Użył tego samego wyciągu z trujących jagód, którym przyprawił moje węgorze. — Letycji zdawało się, że słyszy wiatr łkający w dali pośród skalnych wierzchołków.
Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka resztę wyrwanych ze snu domowników. Rozpoczęto poszukiwania jednakże pan Septimus zniknął bez śladu, wraz z jednym z karych ogierów ze stajni (w której woźnica spał, chrapiąc głośno, i nie dało się go dobudzić).
Gdy pan Primus wstał z łóżka następnego ranka, był w paskudnym nastroju.
Nie pozwolił ukarać Letycji śmiercią, twierdząc, że podobnie jak Tertius stała się tylko ofiarą podstępu Septimusa, rozkazał jednak, by towarzyszyła zwłokom jego brata aż do Cytadeli Burz.
Zostawił w gospodzie konia, na którym polecił zawieźć ciało, oraz sakiewkę srebrnych monet. Wystarczyło ich, by opłacić jednego z mieszkańców Nietędy, który miał jej towarzyszyć — dopilnować, by wilki nie porwały konia ani zwłok brata — i wynagrodzić woźnicę, gdy w końcu się ocknie.
A potem, w powozie ciągniętym przez czwórkę czarnych jak węgiel ogierów pan Primus opuścił wioskę Nietędy w zdecydowanie gorszym humorze niż poprzedniego dnia, gdy tu przybył.
Brevis dotarł do rozstajów, ciągnąc za sobą postronek. Do postronka uwiązany był brodaty, rogaty, złośliwy cap, którego Brevis prowadził na targ.
Tego ranka matka położyła przed nim na stole jedną samotną rzodkiewkę i oznajmiła:
— Brevisie, synu, ta rzodkiewka to wszystko, co zdołałam wydobyć dziś z ziemi. Nasze zbiory obumarły. Skończyło się nam jedzenie. Nie mamy do sprzedania nic oprócz ca
Brevis schrupał rzodkiewkę, smakującą jak pikantne drewno, i przez resztę ranka ganiał w zagrodzie kozła, zarabiając przy okazji potężnego kuksańca w żebra i ugryzienie w udo. W końcu z pomocą wędrownego druciarza zdołał pokonać zwierzę i je uwiązać. Pozostawiając matce opatrzenie ran druciarza, pociągnął capa w stronę targu.
Chwilami kozioł zaczynał się szarpać i rwać przed siebie, wlokąc za sobą Brevisa, któremu pozostawało tylko wbić obcasy w zaschnięte błoto. A potem — zwykle nagle, bez ostrzeżenia i, przynajmniej według Brevisa, bez najmniejszego powodu — zwierzak zmieniał zdanie i się zatrzymywał. Wówczas Brevis podnosił się z ziemi i znów zaczynał wlec za sobą capa. W końcu dotarł do rozstajów na skraju lasu — spocony, wygłodniały i posiniaczony, ciągnąc odmawiającego współpracy kozła. Na środku rozstajów stała wysoka kobieta. W jej ciemnych włosach na szkarłatnej opasce spoczywała srebrna obręcz. Suknię miała szkarłatną, podobnie jak usta.
— Jak cię zwą, chłopcze? — spytała głosem głębokim i słodkim niczym brązowy miód.
— Zwą mnie Brevis, proszę pani.
Brevis dostrzegł, że za kobietą stoi coś dziwnego. Był to mały powóz, ale między dyszlami nie dostrzegł żadnego zwierzęcia. Zastanawiał się, skąd się tu wziął.
— Brevis — mruknęła. — Cóż za śliczne imię. Czy zechcesz sprzedać mi swojego kozła, mój chłopcze Brevisie? Chłopak zawahał się.
— Matka kazała mi zabrać kozła na targ — oznajmił — i sprzedać go za kurę, kukurydzę i rzepę, a potem przynieść do domu resztę.
— Ile miałeś wziąć za tego kozła? — spytała kobieta w szkarłatnej spódnicy.