— Jeżeli zgodzi się? — ze zdziwieniem spytał Muratow. — Czyż można nawet przypuszczać, że odmówi? To byłoby bez sensu!
Przez kilka minut Legerier milczał.
— Jestem zadowolony — powiedział w końcu — że poruszył pan ten temat. Nie chciałem się z nikim dzielić swoimi obserwacjami, by nie dawać powodu do twierdzeń, które mogłyby się okazać fałszywe. Ale, ponieważ poruszyliśmy już ten temat… Niech pan powie, czy w zachowaniu Gianei nie zauważył pan czegoś osobliwego?
— Zauważyłem tylko, że zachowuje spokój, który może zdumiewać. W sytuacji, w której się znalazła, jest to nawet nienaturalne.
— Tak, oczywiście. Znalazła się w obcym świecie, wśród ludzi obcych nie tylko dla niej, ale i dla całego społeczeństwa, do którego należy, i zachowywać się tak jak ona — to rzeczywiście jest nienaturalne. Ma pan rację. Jednak wydaje mi się, że chodzi o coś innego — zdenerwowany Legerier przeszedł się po kajucie. — Chciałbym, żeby mi pan udowodnił, że się mylę. Powiem po prostu. Czy nie sądzi pan, że Gianeja nie zachowuje się spokojnie, ale wyniośle?
Muratow drgnął. I on myślał podobnie. Często wydawało mu się, że z zachowania cudzoziemki przebija poczucie wyższości nad otaczającymi ludźmi, ale starał się tym nie sugerować.
— Tak — odpowiedział — niejednokrotnie odnosiłem takie wrażenie. Jednak, być może, to nie jest wyniosłość, ale po prostu sposób bycia właściwy dla tych ludzi.
— Możliwe. Nie znamy ich. Jednak przy tak dużym podobieństwie zewnętrznym nie tylko ciała, ale nawet i ubrania, również i psychika powinna być podobna. Zostawmy to jednak. Dlaczego troskę, którą jej okazaliśmy, przyjęła jako rzecz należną? Żadnych oznak wdzięczności. Pamięta pan, kiedy Weston powtórzył wypowiedziane przez nią słowo „Gija-neja” myśląc, że oznacza ono powitanie, z dumą, właśnie z dumą odrzuciła głowę do tyłu i jeszcze raz powtórzyła to słowo wskazując na siebie. To było jej imię. Zrobiła to w ten sposób, jakby to nieporozumienie było dla niej obraźliwe. Czyż człowiekowi Ziemi, który po raz pierwszy spotkałby się z mieszkańcami innego świata, przyszłoby do głowy od razu wymieniać swoje imię? Wydaje mi się, że to jest właśnie duma, przekonanie o własnej wyższości. Przypuśćmy jednak, że są u nich takie zwyczaje. Kiedy nasz lekarz realizując program ochrony biologicznej poprosił ją o zejście do basenu, zrozumiała go od razu i bez sprzeciwu spełniła prośbę. Rozebrała się natychmiast przy wszystkich. Powie pan pewnie, że nie istnieje tam poczucie kobiecej wstydliwości, że takie są u nich zwyczaje. Porównajmy to z innym faktem. Gianeja pojawiła się przecież u nas w sukni, której krój dowodzi, że istnieją u nich takie kobiece cechy jak kokieteria i wstydliwość. Niech pan sobie przypomni, miała suknię wyciętą na plecach, ale plecy były przykryte włosami. To jest bardzo charakterystyczne. Nawet największej ziemskiej kokietce nie przyszłoby do głowy, pojawić się w takim stroju w innym świecie. Dlaczego nie była ubrana w strój kosmonauty? Dlaczegóż chciała, żebyśmy ją ujrzeli „w pełnym blasku urody”? A potem rozbiera się przy wszystkich. Sięgnijmy do czasów zamierzchłych. Rzymskie patrycjuszki rozbierały się w obecności swych niewolników, gdyż nie uważały ich za ludzi.
— Popada pan w sprzeczność, profesorze — powiedział Muratow. — Jeżeli nie traktuje nas jak równych sobie ludzi, to dlaczego, jak pan powiedział, miałaby nas „oślepiać blaskiem swej urody”?
— Nie ma w tym sprzeczności. Wręcz przeciwnie. Moim zdaniem, w swoim postępowaniu kierowała się następującymi motywami: chciała zjawić się u nas nie jako zwykły kosmonauta, ale właśnie jako „władczyni”.
— Władczyni? — powtórzył Muratow. — Czyż w świecie, którego technika umożliwia loty międzygwiezdne, mogły ostać się jeszcze pojęcia „władca” i „niewolnik”? Myli się pan, profesorze. Wszystko to można wytłumaczyć dużo prościej, jednym słowem — obyczaj. U nich obowiązują takie obyczaje, inne od naszych, i dlatego dla nas niezrozumiałe.
— Będę szczęśliwy, jeśli okaże się, że ma pan rację. Jednak nie wątpię, że ich psychologia jest podobna do naszej. Przy takim podobieństwie inaczej być nie może. Proszę wyobrazić sobie, że jest pan na jej miejscu. Powiedział pan swoje imię — Wiktor. I natychmiast zmieniono je, na przykład na Wiko. Czyż nie sprostowałby pan? A ona? Weston, a później nasz lekarz zwrócili się do niej „Gianejo”, a nie „Gijanejo”. Jak zareagowała? Uśmiechnęła się i jeśli pan woli, uśmiechnęła się lekceważąco i nie zaprotestowała. To jest jej obojętne. Od niższych istot nie można wymagać prawidłowej wymowy.
— Zapala się pan, profesorze Legerier. Częściowo się jednak z panem zgadzam. Rzeczywiście wyczuwa się w niej przekonanie o własnej wyższości.
— Wszystko się z czasem wyjaśni. Żałuję bardzo — dodał Legerier gwałtownie zmieniając temat rozmowy — że nie będę mógł być obecny podczas jej przylotu na Ziemię. Jak się zachowa? Kiedy wylatujecie?