Przed nimi stała wysoka dziewczyna w krótkiej, mocno wyciętej sukience koloru złota. Twarz, o dziwnym zielonkawym odcieniu skóry, okalały granatowoczarne włosy. Wielkie, skośne i wydłużone oczy patrzyły na ludzi Ziemi badawczo, ale całkiem spokojnie.
Dziewczyna podniosła do góry rękę z otwartą wyciągniętą dłonią do przodu i przemówiła głosem miękkim i śpiewnym rozciągając sylaby:
— Gijaneja!
VIII
— A mnie najbardziej w tej zagadkowej historii dziwi wygląd Gianei — powiedział Muratow. — Nie myślałem, że człowiek z innego świata będzie aż tak podobny do ludzi Ziemi. To się po prostu z trudem mieści w głowie. Nie wiem jak pan, profesorze, ale ja nie mogę pogodzić się z tym, że Gianeja jest mieszkańcem innego świata.
— A kim innym może być? — zapytał Legerier.
— Rozumiem. Tak jak wszyscy, zmuszony jestem zgodzić się z faktami. Jednak, choć nie wiem, w jaki sposób panu to wytłumaczyć, coś się we mnie nie zgadza, coś się nawet buntuje.
— Nie widzę w tym nic dziwnego — powiedział Legerier. — Rozumiem pańskie nastroje. Ludzie przyzwyczaili się do myśli, że mieszkańcy innych światów nie mogą być do nas podobni. Ale dlaczego? Wszechświat jest nieskończony i wśród nieskończonej wielości zamieszkanych światów powinny występować najrozmaitsze formy życia aż do myślącej pleśni, jak pisał jeden z uczonych w połowie zeszłego wieku. Myślące organizmy istnieją we wszystkich możliwych formach. Nie należy jednak zapominać, że dostępna nam część Kosmosu składa się z tych samych pierwiastków, z tych samych elementów, co i nasz system słoneczny.
— Rozumiem pana i zgadzam się — powiedział Muratow. — W tym wypadku mamy jednak do czynienia nie z podobieństwem, ale z tożsamością.
— I w tym też nie ma nic dziwnego. Od początku byłem przekonany, że zobaczymy człowieka. Tak też się stało. Zaraz to panu wytłumaczę. Statek, który zbliżył się do Hermesa, należał na pewno do gospodarzy zwiadowców. Znają oni, i to dobrze, naszą Ziemię. Postanowili, w tej chwili nieważne dlaczego, wysadzić na asteroid jednego z członków załogi swojego statku. Nie wiemy, czemu to zrobili, ale możemy być przekonani, że nie mieli wątpliwości, iż ich towarzysz znajdzie z nami wspólny język; nie mieliby tej pewności, gdybyśmy nie byli do siebie podobni. Na pewno by nie wysłali samotnego człowieka do istot, które różniłyby się od nich.
— Oczywiście — lekko zirytowany powiedział Muratow. — Ciągle pan mówi „podobieństwo”, „podobieństwo”. Rozumiem, że może istnieć podobieństwo, ale absolutna tożsamość? Nie można bowiem twierdzić, że zielony odcień skóry jest tym, co różni. Ziemskie rysy bardziej się różnią między sobą.
Legerier wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem — powiedział — skąd bierze się u pana taki atawizm? Podświadomie powtarza pan to, co mówiono i pisano dziesiątki lat temu. Jeżeli przyjąć konsekwentny punkt widzenia, że człowiek jest tworem natury, to nietrudno jest zrozumieć i to, że natura wszędzie, tam gdzie są jednakowe warunki, tworzy to samo. Natura nie jest obdarzona rozumem, działa, jeżeli można tak rzec, „intuicyjnie”. Działa prosto i przede wszystkim naturalnie.
— To nie o to chodzi — powiedział Muratow. — To, o czym pan mówi, profesorze, sam wiem równie dobrze.
— Peszy pana to, że Gianeja jest kopią ziemskiej kobiety, a ponadto kobiety białej rasy. Czy o to chodzi? Postawmy inaczej problem. Zamieńmy się rolami. Załóżmy, że to nie oni, ale my badaliśmy przestrzeń wokół naszego systemu planetarnego. I odkryliśmy kilka zamieszkanych światów. Załóżmy, że mieszkańcy tych światów różnią się wyglądem zewnętrznym. Są istoty zarówno do nas niepodobne, są i podobne. A są również i całkiem tożsame. Z kim najpierw nawiążemy kontakt? Z kim najpierw się spotkamy?
— Ziemię zamieszkuje kilka ras.
— Ma pan rację. Rzeczą naturalną jest oczekiwanie zrozumienia u istot najbardziej podobnych. Gianeja należy do ludzkości czy też części ludzkości na takiej planecie, na której myślący rozum przybrał taką samą formę jak i na Ziemi, największe zaś podobieństwo łączy ją z ludźmi białej rasy na Ziemi.
— A więc to tylko przypadek?
— Tak, ale w pełni zrozumiały. Nie widzę w tym nic dziwnego. Powiem nawet więcej, byłbym bardzo zdziwiony, gdyby było inaczej.
— Więc sądzi pan, że mogli wybierać?
— Wydaje mi się, że mogli. Oczywiście, mogło się tak zdarzyć, że nie mieli wyboru.
— Myśli pan, że ich ojczyzna znajduje się gdzieś w pobliżu?
— Tak, ponieważ założyliśmy, że zwiadowcy zostali przez nich wysłani. Trudno przypuścić, że zostali wysłani z Mgławicy Andromedy. Musieli być przecież wysłani w jakimś celu. Co innego, jeżeli mylimy się i Gianeja nie ma nic wspólnego ze zwiadowcami. Wtedy mogła przybyć skądkolwiek.
— A w jaki sposób wyjaśni pan zielony odcień jej skóry? — zapytał Muratow pragnąc zmienić temat, w którym nie czuł się zbyt mocny.
Legerier uśmiechnął się.
— Wie pan dobrze, że teraz na to pytanie nie potrafię udzielić odpowiedzi — powiedział. — Pochodzenie zielonego odcienia wyjaśni się wtedy, kiedy Gianeję zbadają lekarze. Oczywiście, jeżeli się na to zgodzi.