- Dobra. Do Francji chcecie? - Wyciągnął rękę. - Pokażcie, co tam macie.
Uważnie oglądał naszyjnik. Po dłuższej chwili schował wraz z monetami do kieszeni.
- Może być. - Uśmiechnął się i wskazał im własną ciężarówkę, na którą ładowano właśnie puste worki. - Wskakujcie na pakę, no i przebierajcie się w pasiaki.
- W co?
- No, takie battledressy, co nosili więźniowie obozów koncentracyjnych. Mam w środku wozu kilka sztuk na takie okazje. I posmarujcie mordy popiołem, bo te wasze pucułowate gęby wszystko przypominają oprócz żywych szkieletów.
Posłusznie wykonali polecenie. Nie zdążyli się nawet podopinać, kiedy wielka ciężarówka ruszyła, grzmiąc potężnym silnikiem. Kiedy wydostali się z miasta, ruszyła ostrzej szeroką autostradą. Plandeka łopotała w porywach wiatru. Wieczorem osiągnęli francuską strefę okupacyjną. Po kilku godzinach byli już we Francji. Kierowca zawiózł ich prawie pięćdziesiąt kilometrów w głąb terytorium. Dał im na drogę mapę, kompas, dwie puszki cornedbeefu i trochę franków.
- Nie zdejmujcie pasiaków. W tym łatwiej iść - powiedział. - Kiedy dotrzecie do portu, szukajcie polskich statków. Pamiętajcie: wara od angielskich frachtowców, bo to sukinsyny.
- Dobra. Dzięki.
- No to powodzenia. Do zobaczenia w Ameryce.
W dalszą drogę ruszyli na piechotę. Nie było to trudne. Nikt o nic nie pytał, nikt nie kontrolował. Miasta omijali szerokim łukiem, a na wsiach ludzie czasem karmili ich i poili. Nikt nie bronił wstępu do stodół na nocleg.
Normalne ubrania włożyli dopiero w pobliżu portowego miasta. Tu musieli uważać, ale rady kierowcy polskiego pochodzenia okazały się przydatne. Szybko wtopili się w tłum na nabrzeżu. W porcie stały trzy niewielkie polskie frachtowce, a nawet polski krążownik stojący na redzie. Ale to za wysokie progi dla nich. Wybrali najmniejszy ze statków. Kiedy powiedzieli, skąd są, natychmiast otoczył ich tłum marynarzy żądnych najświeższych wiadomości z kraju. Malowali wszystko w czarnych barwach, a rozmowa trwała prawie dwie godziny. Wasiak rozpoznał nawet jakiegoś krajana, z którym spotykał się na odpustach w miasteczku leżącym najbliżej jego wsi. Ekschłop, obecnie marynarz, o mało nie rozpłakał się na widok butelki bimbru, którą wyciągnęli.
- Nareszcie coś do picia. - Pociągnął kilka łyków i chuchnął. - Ile ma mocy?
- Jakieś osiemdziesiąt procent.
- No! Czuć, że prawdziwy. Nie to, co ten płyn do podlewania kwiatków, co go siorbią Angole.
Borowicz postanowił się włączyć:
- Słuchajcie, ludzie. - Wyjął z plecaka drugą butelkę bimbru. - Musimy się dostać do Anglii.
- A co za problem? - obruszył się marynarz. - No przecież statek jest.
- Oficerowie się nie przyczepią?
- Spokojnie. Nie takich przemycaliśmy. Tylko musimy wam skombinować drelichy.
- Mamy własne - uśmiechnął się Wasiak.
Po kilku minutach, dźwigając sporą skrzynię, byli już na statku. Impreza w ładowni trwała dalej. Kompletnie pijani Borowicz i Wasiak zasnęli ukryci za wielkimi beczkami dopiero około północy.
Rano, skacowani potwornie, obudzili się już w Anglii.
W tych czasach Anglicy nie sprawdzali praktycznie niczego poza biletami kolejowymi. Odizolowani na swojej wyspie czuli się bezpieczni, wojna dawno się skończyła, a poza tym byli przyzwyczajeni do bełkotu cudzoziemców. Borowicz i Wasiak bez przeszkód dotarli do Londynu, który przytłoczył ich swoją wielkością, nieprawdopodobnym wręcz tłokiem, jazgotem i ciągłym ruchem. Był też stosunkowo mało zniszczony. Na szczęście Borowicz miał znajomości, wyrobione jeszcze przez ojca, w emigracyjnych obecnie kołach dyplomatycznych. Pomoc otrzymali od razu. Przygotowanie papierów trwało jednak prawie trzy tygodnie. Zaokrętowali się na szwedzki parowiec, który gdyby nie brak żagli, mógłby z powodzeniem konkurować z innymi statkarmi o tytuł Latającego Holendra. Przeciekał, dymił, nie trzymał kursu, a porcje żywieniowe pochodziły chyba ze starych angielskich zapasów z okresu bitwy pod Trafalgarem.
Niemniej dopłynęli do swojej wymarzonej Ameryki. Wysiedli, a właściwie uciekli przez meandry doków wypełnionych tłumem marynarzy z różnych stron, omijając sławetne
- No to my już za wielką wodą - powiedział Wasiak, smętnie popatrując na swoją szklankę śmierdzącego bourbona. - Już nas nie dopadną.
-
Wasiak skrzywił się, przełykając haust zabarwionego na brązowo płynu, jak nazywał whisky. Spojrzał jednak na przyjaciela wyjątkowo trzeźwo.