Żmija powoli, bardzo powoli uniosła głowę.
Z oczu żmii wyemanowały tętniące kolorami kręgi. W uszach Lewarta zahuczało, jakby tuż nad głową startował mu odrzutowiec. Mig albo suchoj.
Ptaki, tysiące ptaków, szum lotek, łopot skrzydeł. Czuł na twarzy muśnięcia piór.
Z oczu żmii wypłynęła jasność. I oto znowu była kamienista, wyżarzona słońcem równina. Kurz i pył, niesione gorącym wichrem. Ptaki znikły, ale wciąż słyszał łopot ich skrzydeł.
Trochę potrwało, zanim zorientował się, że to łopoce źle umocowana płachta namiotu, byle jak przyciśnięta skrzynką amunicji. Nad równiną, daleko, siniał łańcuch górski. Afganistan, pomyślał Lewart. Nawet w majaczeniach, w heroinowym odlocie, zawsze w końcu jest Afganistan.
– More tea, Drummond, old boy?
– Yes, please.
Odpowiedział, choć nie nazywa się Drummond. Nie zna słowa po angielsku. I pojęcia nie ma, dlaczego ma na sobie mundur w kolorze khaki z oficerskimi galonami na rękawach.
Podporucznik Arthur Honeywood skinął na hinduskiego ordynansa, dając mu znak, by nalał herbaty wszystkim chętnym.
– Wojna – rzekł z przekonaniem – jest zakończona. Osiągnęliśmy to, co mieliśmy osiągnąć, umocnienie mianowicie brytyjskich wpływów w Afganistanie.
– Sposobiąc się do powrotu – powiedział Edward Drummond – trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Po tej wojnie niektóre z pułków posiądą miejsce w historii Imperium Brytyjskiego, względnie miejsce to umocnią nowymi zasługami i chwałą. Siedemnasty z Leicestershire i Pięćdziesiąty Pierwszy z Yorkshire za Ali Masdżed, Ósmy Liverpoolski i Highlanderzy Seafortha za Peiwar Kotal, laury, musicie przyznać, w pełni zasłużone. Z tym większą przykrością stwierdzić przychodzi, iż nasz Sześćdziesiąty Szósty nie odznaczył się niczym podobnie chwalebnym.
– Po pierwsze, nie jest to prawdą – zmarszczył jasne brwi Henry James Barr. – By George! Odegraliśmy w tej wojnie swą rolę, stoczyliśmy dość walk. Los poskąpił nam może batalii i zwycięstw na miarę Ali Masdżed, Peiwar Kotal czy Futehabadu, ale wstydzić się nie musimy. Po drugie, walczymy tam, gdzie nas poślą, i tak, jak rozkażą. Za nasz kraj, za królową i ojczyznę. Nie dla chwały ani zaszczytów, ni marmurowych tablic. Nie zależy mi na tablicach. Wystarczy mi świadomość, że spełniłem swój żołnierski obowiązek.
– Zwycięstwo – rzekł z przekonaniem Walter Rice Olivey – jest żołnierzowi niezbędne. Siłą żołnierza są żołnierskie tradycje, a tradycje powstają i tworzą się ze zwycięstw. Zwycięstwo czyni żołnierza. Tym lepszego, im jest większe i nad godniejszym przeciwnikiem odniesione. A że nasi żołnierze są najlepsi w świecie, tedy w samej rzeczy zasłużyli na przeciwnika bardziej godnego niźli tutejsi tubylcy.
Rice Olivey, Honeywood i Barr byli kolegami Drummonda z jednego rocznika, razem, całą czwórką, ukończyli Sandhurst, razem dostali awanse na podporuczników i przydziały w HM 66th Foot, Sześćdziesiątym Szóstym Pułku Piechoty Jej Królewskiej Mości. Było to niemal równo rok temu. Tu, na biwaku pod Kandaharem, na polowej herbatce, towarzyszył im jeszcze jeden absolwent uczelni, o rok starszy porucznik Thomas Willoughby z Queen’s Own, Trzeciego Pułku Kawalerii Bombaju, odziany, równie malowniczo jak jego hinduscy podkomendni, w szamerowany alkalak przepasany szkarłatnym kamarbandem.
Drummond w zamyśleniu bawił się uszkiem filiżanki.