Lewart domyślał się, do kogo należały. Ale w ogóle się nie przejął. Wciąż był w euforii.
Szczelina zwężała się, w końcu formując portal, wejście do jaskini. Żmija wpełzła w ciemność. Wszedł za nią.
W uszach rozbrzmiały mu nagle gwar, wrzawa, okrzyki, brzęk naczyń, śmiech i piski kobiet.
Mag przyplątał się do wojska zaraz po założeniu garnizonu w Ortospanie. Nowej nadanej przez zdobywców nazwy nie akceptował zresztą, miejsce po staremu i uparcie nazywał Kaburą. Równie uparcie twierdził, że jest Chaldejczykiem i że nosi imię Astrajos. Deklarowanej wiedzy tajemnej i znajomości arkanów magicznych udowodnić nie chciał albo nie potrafił. Na leczeniu, trzeba mu było przyznać, znał się jednak nieźle, czy to czyrak od końskiego grzbietu, czy to ukruszony w ranie grot strzały, czy choroba złapana od baktryjskiej prostytutki, nie jednemu z żołnierzy mag pomógł w niedoli. Do tego potrafił ciekawie opowiadać, o okolicznych ziemiach i ludach wiedział wiele, jeśli nie wszystko, wywiad wojskowy sporo od niego skorzystał. Nie wzdragał się użyczać wiedzy i zwykłym wojakom, gdy takowa była im potrzebna.
Jak teraz Herpandrowi, synowi Pyrrusa, dowódcy pierwszej tetrarchii trzeciej ile.
– Złota żmija, tetrarcho? – Astrajos podrapał się w rzadką kręconą brodę. – Tutaj takich żmij nie ma, tegom pewien… Ha, jeśli człek czegoś może być pewien… Ułomniśmy, wiedzy o świecie ledwie uszczknąć zdołaliśmy… Ale o złotych żmijach nie słyszałem nawet. W ziemi Etiopów żyją węże skrzydlate, żywiące się balsamem. Żmije z doliny lorda jedzą biały pieprz, a z głów wyrastają im szlachetne kamienie. Ale żeby złote były, tom nie słyszał. Może są takie w Kataju, tam ponoć mają w estymie węże i smoki, bogato u nich gadów rozmaitych… W Indii wężów, zwanych tam nagami, takoż jakoby cała masa, więc pewnie w każdym kolorze coś się znajdzie. A na wyspie Lanka…
– Złotą żmiję – przerwał sucho Herpander – widziałem na patrolu pod Gauzaką. W wąwozie. Ani w Indiach, ani na żadnej wyspie.
– Hmm… – Mag znowu się podrapał, tym razem w ucho. – Pod Gauzaką, tetrarcho? Ciekawe. Bo wśród tamtejszych właśnie plemion krążą legendy… Podania, korzeniem swym niechybnie sięgające…
Herpander nie dosłyszał, czego sięgające, słowa Astrajosa zginęły wśród wrzawy. Ucztującym eparchom zachciało się wznosić toasty i ochlapywać stoły winem ulewanym w libacjach.
– Niech żyje – wrzeszczał, unosząc ryton, Chares, dowódca łuczników konnych. – Niech żyje bogom równy Aleksandros ho Tritos ho Makedon! Król Macedonii i hegemon Związku Greckiego! Niechaj żyje jak najdłużej i jak najdłużej panuje nam, wojennikom! Jemu służyć, z nim żyć i umierać!
Eparchowie wyrazili aprobatę, rycząc tak, że aż drżały podpierające strop kolumny. Półnagie baktryjskie nierządnice dołączyły z piskiem i śmiechem. Herpander wziął Astrajosa pod ramię, poprowadził go do odleglejszej części sali, tam, gdzie hałas mniej docierał i jeden mógł słyszeć drugiego. Była tam nisza, w niej dostrzegł misterny stoliczek ze słoniowej kości, na nim zaś srebrny posążek, nie większy niż przedramię mężczyzny. Jakiś bożek, pomyślał. Nic dziwnego, miejsce to kiedyś było świątynią. Nieco zrujnowaną, ale świątynią.
Posążek przedstawiał uskrzydloną kobietę, ufryzowaną modą perską, ustrojoną w czworokątne nausznice, gwiezdny diadem i płaszcz, wspartą przez dwoje zwierząt, zdających się wspinać na jej uda.
– Anahita. – Astrajos, widząc jego zainteresowanie, pospieszył z wyjaśnieniem. – Ardvi Sura Anahita, Niepokalana Władczyni Wód. Ta, która zapładnia źródła wodami gwiazd, która włada męskim nasieniem i mlekiem matek. Pani Chmur, Wiatru, Deszczu i Gradu, Opiekunka Zwierząt i bogini Świętego Tańca. Jej skrzydła to symbol potęgi i wszechobecności. Wspierają ją jej święte zwierzęta, byk i lew…
– Anahita… – powtórzył w zamyśleniu Herpander. – To imię, pod którym Artemidę czczą Medowie i ludy zza Oksosu…
– A może to wy, Grecy – parsknął mag – czcicie Anahitę pod imieniem Artemidy? Nieważne zresztą. Bogowie przywykli już do tego, pobłażają ludziom, którym trudno nie tylko pojąć, ale nawet nazwać ich boskość. Bogom wystarczy, że ich boskość się czci. Pod rozlicznymi imionami i w różnorakim obrzędzie.
– W całkiem różnorakim – zgodził się Herpander. – A mówić miałeś o złotej żmii. I o tutejszych legendach. Słucham tedy w skupieniu.
– Na początku – Astrajos zaczerpnął powietrza – był Zurwan, który nie miał ani końca, ani początku. Nie było ni Słońca, ni Księżyca ani gwiazd, nie było nieba ani ziemi, trwały mrok i bezczas. Aż zrodzili się z ofiary Zurwana dwaj: Dobry i Przemądry Pan Ahura-Mazda oraz mroczny, zły i zionący nienawiścią Angra Mainyu. I tworzył dobry Ahura-Mazda światy i krainy, a co stworzył, to obrzydły Angra Mainyu natychmiast skaził, zepsuł i zohydził.