Kuracja, jakiej Pawła Lewarta poddano w Instytucie Bechterewa, była skuteczna w jednym, ale za to podstawowym aspekcie: dziesięcioletni Paweł gotów był na wszystko, na absolutnie wszystko, byle tylko nie trafić tam ponownie. Udawanie, wypieranie się wizji i przeczuć, jak i kłamstwa odnośnie ich występowania chłopiec uznał za niewystarczające – w końcu na kłamstwach mógł zostać przyłapany, mógł zdradzić się niechcący, mógł poplątać się w zeznaniach na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Paweł Lewart zdecydował się sięgnąć do sedna problemu. Postanowił tłumić prekognicyjne wizje na etapie powstawania, zduszać je podczas wypączkowywania i nie pozwalać im się rozwinąć. Wizje anonsowały swoje pojawianie się. Tuż przed tym, nim coś się dziać miało, Paweł czuł krótkotrwały ucisk w uszach, przechodzący w natrętne owadzie brzęczenie, szybko narastające, jakby pszczół rozgniewanych stukaniem w ul. Na tym etapie, wypraktykował chłopiec, prekognicję można było zatrzymać. Poprzez zadanie sobie bólu. Skutkowało silne uszczypnięcie, a jeszcze lepiej ukłucie, mocne, do krwi. Paweł nauczył się zawsze mieć wpięte w ubrania szpilki lub agrafki, a po kieszeniach regularnie nosił pinezki, które w razie zagrożenia wciskał sobie w opuszek palca. Pomagało. Pszczele brzęczenie ustawało, płoszone bólem wizje ulatywały. By pojawiać się coraz rzadziej i rzadziej. Paweł Lewart przestał widzieć przyszłość, odbierał tylko niejasne alarmy, sygnały o tym, że coś się wydarzy. A i te sygnały stawały się coraz rzadsze i rzadsze.
Z czasem ustały niemal zupełnie.
Wróciły dopiero w Afganistanie.
Żmija spełzła z głazu, rozwijając się jak wstęga, pełznąc esowato, zbliżyła się do klęczącego Lewarta. Wolno uniosła głowę i nieco więcej niż ćwierć długości korpusu. To wystarczyło, by mogła spojrzeć mu w oczy.
Tym razem szum i brzęk w uszach poprzedziły tętniące w oczach świetliste koncentryczne koła, pojawiające się i gasnące jak kręgi na wodzie. Lewart poczuł, jak ziębną i drętwieją mu palce u rąk. Powietrze, do tej pory tu, w jarze, nieruchome, gorące i stęchłe, pochłodniało nagle i ożyło. Poczuł wiatr, na twarzy i we włosach. Emanujące z oczu żmii kręgi eksplodowały we wzorzystą mozaikę, w migocący i zmieniający się kalejdoskopowo wzór. Z wzoru wyłoniła się skalista pustynia. Zalane oślepiającym słońcem pustkowie.
Wiatr, rozwiewający włosy w pędzie. Wicher, podrywający piasek, ukłucia ziarenek na twarzy. Pod kopytami chrup żwiru i kamieni. W lewym ręku mokry od potu rzemień wodzy, w prawym krótka kawaleryjska sarissa. U lewego kolana kopis, krzywy jednosieczny miecz.
Kary koń odwraca głowę, łypie okiem. Nazywa się Zefios, Wiatr Zachodni. Jeździec z prawej to Bryzos, Trak. Ten z lewej to Stafilos, Frygijczyk. I inni, najemni jeźdźcy z Tracji, Pajonii, Ilirii, z innych stron. Prodromoi, lekka jazda zwiadowcza armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Licząca pięćdziesiąt koni tetrarchia w składzie trzeciej ile. Mój oddział. Jestem tetrarcha Herpander, syn Pyrrusa. Wiodę oddział doliną rzeki Arachotus, zmierzamy do Gauzaki, a stamtąd do Paropamisady, do garnizonu w Ortospanie, mieście leżącym trzysta trzydzieści stadiów na południe od nowo założonej Aleksandrii Kaukaskiej.
Albowiem sięgające nieba, skrzące się oślepiająco góry na północy zwą się Kaukazem Indyjskim lub Paropamisos. W języku górskich plemion Hindu Kusza.
Obraz pękł jak szkło, wizja znikła. Ale z oczu żmii niemal natychmiast wyemanowała następna.
Wąwóz górski, skały o fantastycznych kształtach, tworzące coś na kształt bramy, wiodącej wprost na przestwór zalanej słońcem pustyni. Bramą przechodzi wojsko. Przodem idzie stępa kawaleria, lansjerzy w turbanach, z trzepoczącymi na wietrze chorągiewkami na lancach. Za nimi artyleria konna, armatki, zaprzęgi, jeźdźcy w szamerowanych kurtkach. Za nimi długa kolumna piechoty w szaroburych mundurach i korkowych kaskach. Piechurzy śpiewają, ich pieśń niesie się raźnie i bojowo.
Błyski kołyszących się nad głowami piechurów bagnetów oślepiły go na chwilę, Lewart zamknął oczy. Gdy je otworzył, wojska już nie było.