Wyżej, ponad tą popielną szarością, ciągnie się pasmo cienistego mroku, czerni wręcz, czerni przygnębiającej i żałobnej. To też popiół, ale to czarny popiół zgliszcz, czerń zwęglonych domostw, czerń zlanych deszczem, zbrylonych pozostałości po
Błękitny Feniks, powstały z popiołów.
Żmija leżała na płaskim głazie, zwinięta w regularny kłębek. Na widok Lewarta uniosła głowę. Wyglądało, jakby czekała na niego. Wyglądało, jakby go witała. Wpatrzona weń swym złotym, martwym, złowróżbnym spojrzeniem.
Spojrzał jej prosto w oczy. Bez lęku i chętnie.
W głowie zaszumiało mu i zadzwoniło, zabrzęczało tysiącem gniewnych pszczół. W oczach, zmroczonych na moment, rozbłysło i zamigotało nagle miriadem bezładnych, kalejdoskopowych obrazów, gwałtownie przechodzących w kolorową szklaną miazgę, po to, by zaraz znowu zmienić się w obraz. Zupełnie inny.
A przez każdy obraz, przez każdą wizję, przez każdy majak przebijały się, jak wodny znak, bezustannie wpatrzone w niego złe i wszystkowiedzące oczy żmii. Widział je nawet wtedy, gdy zamykał oczy.
Słyszał pulsujące w uszach uderzenia bębna, urwane akordy dalekiej muzyki. Nagle był w Egipcie, u Teb, słyszał odwieczną skargę kolosa Memnona, słyszał, jak statua dźwięczy i śpiewa swym pękającym pod promieniami wschodzącego słońca jestestwem. Słyszał
Nim przestał się dziwić, skąd u diabła ten Egipt i skąd ten Paryż, chór harf zakłócił nagle ostry dźwięk trąbki. Jakby wzywającej do apelu, a może grającej capstrzyk. Nim zastanowił się nad tym, trąbka gwałtownie zmieniła ton, przechodząc w sygnał kawaleryjski, komendę do kłusa.
Wokół zadudniły kopyta, zamigotały pęciny, aksamitne boki, ogony. Jeden z tych koni jest mój, pomyślał, mój tesalski karosz, czarny jak noc, a pod względem piękna i siły ustępujący chyba tylko królewskiemu Boukefalosowi. Mój rumak, który zwie się Zefios, Wiatr Zachodni. Za którego zapłaciłem na targu w Larisie siedemset drachm, sumę, za którą można było tam wtedy kupić pięciu niewolników. Koń, który niósł mnie do szarży pod Issos. Który uratował mi życie pod Gaugamelą. Zefios, kary ogier, którego wodze trzymam w dłoni…
Lewart patrzy i ze zdumieniem stwierdza, że w dłoni niczego nie trzyma. Że przedramię, zamiast, jak przed momentem, długiej skórzanej opaski i bransolety z brązu, opina mu rękaw munduru w kolorze khaki, z galonem i mosiężnymi guzikami na mankiecie. Że kłusujący obok jeźdźcy noszą korkowe kaski, krótkie szamerowane kurtki i spodnie z lampasami. Bateria E, Royal Horse Artillery, artyleria konna, eskortująca swoje dziewięciofuntówki.
– Drummond, old fellow! Poderwij żołnierzy! Marsz! By Jove! W tym tempie nie dotrzemy do Kwetty przed nocą!
– Marsz, wojsko, marsz! Ruszać się, Sześćdziesiąty Szósty!
Pszczele brzęczenie osiągnęło apogeum w wysokim crescendo. A złuda pękła nagle, rozsypała się w kalejdoskopowy wzór.
Był znowu pusty żleb, kamienisty piarg. Niemal schodzące się wysoko ściany i błękitna linia nieba między nimi.
I płaski kamień, na którym jeszcze niedawno leżała żmija.
– Stanisławski?
– Tak?
– Czy wąż… Czy ma zdolności… Czy nauka zna przypadki… Czy jest możliwe, by wąż zahipnotyzował? Wzrokiem?
– Mam rozumieć, że twój połoz zahipnotyzował cię?
– Odpowiedz na pytanie.
– Hmm… – Łomonosow odłożył na szmatę czyszczone suwadło akaemu. – Wąż, Pawle Sławomirowiczu, to istota wielce tajemnicza. Od zarania dziejów był dla ludzi zagadką, wszystko było w nim niepojęte i nieodgadnione. Wygląd, zachowanie, reakcje, tryb życia, metody ataku, rozmnażanie, wzbudzana przezeń trwoga… wszystko w wężu było niepojęte i dawało asumpt do najfantastyczniejszych legend.